Jamajka - bliskie spotkania

24-30/12/2010 Bowden, Jamaica

Jest sobotni poranek, 25 grudnia 2010.  Pierwsze promienie świątecznego słońca zajrzały do kabiny YouYou.  Trzeba przyznać że wreszcie się wyspaliśmy, pierwszy raz od ponad tygodnia :)  Naszą uwagę przykuła lokalna gazeta, wydanie wigilijne. Wynika z niej że niestety świąteczne drzewka wszędzie drożeją…



Zapach porannej kawy i chłodna poranna bryza dobudzają nas powoli… Stoimy w przepięknej zatoce, na wschodnim krańcu południowego wybrzeża Jamajki. Lazurowa woda wypełnia głęboką na około dwie mile zatokę. Po jej prawej stronie, patrząc od strony morza, znajdują się zabudowania obecnej stacji Cost Guard i Marine Police.



Wojsko i policja stale patrolują wody otaczające Jamajkę wyłapując przemytników, których  niestety jest tutaj sporo. Głównie przywożona jest kokaina z Kolumbii i Haiti. Jamajka jest na drodze przerzutowej koki do Stanów Zjednoczonych, Meksyku i Europy… Nie uwierzycie na jakich skorupkach ludzie przeprawiają się tu z Kolumbi!
Rozglądamy się po okolicy




W oddali wspaniały masyw Blue Mountains tonie w rozmaitych odcieniach szarości i granatów chmur otaczających go i pochłaniających od podłoża.. –  zaraz koło nas, soczysta, dorodna zieleń wprost kipi kolorami. Wśród niezliczonych gatunków roślin, drzew i krzewów, ptaki urządzają poranny koncert W tej pięknej scenerii znajdują się byle zabudowania mariny, obecnie użytkowane przez żołnierzy.



Wspominałem już, że Bowden to historyczne miejsce? to taka mala dygresja:)
Ponad 30 lat po zniesieniu niewolnictwa na Jamajce, sytuacja czarnych na wyspie była wciąż beznadziejna. Oficjalnie dostali prawa do wolnego posiadania ziemi i wyboru pracodawcy ale w praktyce nic nie mieli a o ich prawa nikt się nie troszczył (nie respektowano ich prawa do głosowania)... Ciemnoskóra część wyspy chodziła glodna, biedna i niezadowolona.
11 pazdziernika 1865 Paul Bougle stanał na czele 200-300 osobowej grupy protestujacych przed ratuszem w Port Mortant - dokładnie po przeciwnej stronie zatoczki od Bowden. Młodzi, niedoświadczeni żolnierze otworzyli ogień do protestantów, zabijając 7 osób. To rozwścieczylo tłum i doprowadziło do 18 zabitych po stronie "białych" oraz do przejęcia kontroli nad miastem przez tłum! Gubernator nakazał żolnierzom odnależć i przyprowadzić Bogle'a. W efekcie poszukiwań bestialsko zostalo zabistych 439 mężczyzn kobiety i dzieci. Bogle'a schwytano i powieszono tego samego dnia przed ratuszem. W wyniku dalszych egzekucji i aresztowan zginelo następnych  354 ciemnoskorych a ponad 600 kazano wychłostać. W tym czasie wieść o zamieszkach rozniosła się po wyspie. Ponad 2000 czarnych rebelianow z okolicznych wsi wyszla na ulice i w wyniku zamieszek zginęło 2 białych plantatorów. Wiecej znajdziecie w internecie...

Teren, na którym się znajdujemy pierwotnie należał do United Fruits Company, jednego z największych „handlarzy” owocami.



Kojarzycie niebieskie naklejki Chiquita na bananach? Chiquita to pozostałość po UFC.  W połowie ubiegłego stulecia, Przez wiele lat do zatoki przypływały wielkie statki aby zapełnić ładownie bananami. Wszystkie okoliczne zbocza i wzgórza, każdy kawałek ziemi był wykorzystywany pod uprawę bananów. Teren portu był bardzo dobrze zorganizowany, część budynków pozostała do dziś 






lecz większość niestety zburzono wraz z upadkiem handlu bananami w Bowden w Polowie lat siedemdziesiątych. Kilkaset osób z okolic straciło wtedy pracę.

Wracając do teraźniejszości, co nas kompletnie zaskoczyło i wręcz urzekło na Jamajce to fakt, że wszyscy tutaj śpiewają! Jeśli nie razem z piosenką z radia czy telewizji to samemu, podczas wykonywania jakichkolwiek działań. Śpiew jest tutaj wszechobecny a wszyscy przy okazji podśpiewywania zaczepiają się nawzajem  i żartują. Przeważnie więc wszyscy chodzą z „bananami” na twarzach i to o tych właśnie jamajskich uśmiechach czytaliśmy we wspomnianym darmowym przewodniku dla żeglarzy (http://www.jamaicacruisingguide.com/).
W „naszej” bazie prawie nikt nie nosi munduru, tylko jeśli wychodzi na patrol bądź służbowo poza bazę. Przez resztę czasu chłopaki przeważnie chodzą w wojskowych spodniach od dresu lub kamuflażu i koszulkach, bądź w pełnym dresie z logo Jamaican Defence Forces  ;)  Cały sklad zmienia się co około 2 tygodnie, więc wkrótce wrócą do jednostki w Port Royal a na ich miejsce przyjadą nowi żołnierze z innej stacji Coast Guardu.

Wczoraj, zaraz po przybiciu do doku w Bowden, załatwiliśmy całą robotę papierkową z Cost Gardem oraz Policją Wodną. Jako że była Wigilia, zaraz zaprosiliśmy część z nich na pokład na kawę i świąteczne ciasto ale nagle się okazało, że każdy jest ekstremalnie zajęty i już musi lecieć… Tak rozgoniliśmy kilkuosobowy tłumek żołnierzy i policjantów, jaki zgromadził się na kei przy YouYou :)) Potem przyszedł pan od tak zwanej kwarantanny (sprawdzał daty na puszkach, pytał na co chorujemy, węszył wszędzie z latarką i się rozglądał), późniejszym wieczorem przyjechał jeszcze oficer z Customs czyli odprawa celna. Każdy z nich miał mnóstwo formularzy do wypełnienia, ale wszystko szło miło i gładko do przodu i wkrótce mogliśmy zasiąść do Wieczerzy Wigilijnej. Jeden szczegół:  oficer z biura imigracyjnego nie pojawił się i nie wstępował nam pobytu do paszportów wiec musimy na niego dalej czekać i nie możemy się oddalać.
Dziś rano oficer też nie pojawił się a my nie mogliśmy wręcz usiedzieć w miejscu, podekscytowani zapachami i widokami wyspy, pokręciliśmy się trochę po terenie jednostki





 – tyle nam przynajmniej było wolno :) Możemy też korzystać z pryszniców i wody na kei, więc część dnia zajmujemy się jachtem. Koło południa główny szef bazy, podziękował za wczorajszą gościnność i zaprosił nas na świąteczną kolację, „We cook Jamaican tonight” ["Będziemy dziś gotować po jamajsku"] oświadczył z szerokim uśmiechem a w ręku dzierżył wielkie siaty z zakupami, jako że właśnie wrócił z marketu.  "My, znaczy Ja" :) Szef przez resztę dnia szalał nad rozbuchanym do czerwoności wielkim grillem i przyrządzał jednocześnie kilka potraw. Już rano żołnierze zadbali, aby grill był czysty i zdążyli nawet w nim napalić, więc był pełen żaru a wierzcie mi to naprawdę spory grill :) Wyobraźcie sobie stalową beczkę, taką 200 litrowa, która leży na boku a jej górna część jest otwierana. Już rano żołnierze zadbali także o nasze zakupy i - jako że przecież cały czas byliśmy jeszcze w kraju nielegalnie – zabrali mnie samochodem „pod eskortą” do okolicznego miasteczka, przy okazji zgarniając swoich ziomków i dziewczyny na wieczorną imprezę :)) A Impreza była naprawdę przez wielkie „I” :))  Przyjechały przedstawicielki płci pięknej, żony  i dziewczyny i zrobiło się zupełnie nie jak w jednostce wojskowej. Na początku wszyscy stanęli w wielkim łuku do wspólnej krótkiej modlitwy (Chrześcijaństwo na Jamajce jest główną religią) wygłoszonej przez Oficera Biura Imigracyjnego ;) a po życzeniach Wesołych Świąt,  wszyscy jednocześnie uśmiechnęli się do wielkiego stołu, zastawionego w pełni przeróżnymi smakołykami, przygotowywanymi cały dzień przez wojskowego kucharza no i szefa, na grillu oczywiście :) Na stole znalazły się więc narodowe specjalności takie jak: ackee&saltfish serwowane na krakersikach – Ackee to szczególny owoc który po ugotowaniu znakomicie smakuje ze słoną rybą,  Jamaican Jerk Chicken i Jerk Pork czyli kurczaki i świnki z grilla marynowane na kilka sposobów specjalnymi mieszankami ziół i przypraw wg tradycyjnych jamajskich receptur, ryba zapiekana w kuleczkach oraz pyszne pałeczki/krokieciki z mąki kukurydzianej, ryż gotowany wraz groszkiem i fasolkami, przepyszna surówka, trzy rodzaje ciasta, megawiadro pysznego sorrelu czyli napoju z kwiatów o kolorze różanym, z odrobiną imbiru i chyba jeszcze coś ale nie mamy ewidencji bo mimo wszystko nie chcieliśmy psuć atmosfery i machać dookoła wielkim aparatem.
Jednym słowem, w ten świąteczny wieczór skosztowaliśmy wszystkich najważniejszych narodowych dań jamajskich :)))

No a potem zaczęły się rozmaite koktajle narodowe i gry  (np. Louder gra planszowa dla 4 graczy – tu plansza miala wymiary 120x120 cm i leżała na stole. Gra podobna do chińczyka ale tylko trochę ) i zabawy i wspaniały czerwony jamajski rum – Appelton i w miarę jak wieczór upływał atmosfera się podgrzewała. Przynieśliśmy nawet z YouYou wzmacniacz i gitarę elektryczną i były też śpiewy, chłopaki brzdąkali piosenki Boba, ogólnie bardzo miło i wesoło - pełna integracja. Aż nie mogłem uwierzyć, że jesteśmy otoczeni żołnierzami i policją którzy na co dzień budzą postrach i przeważnie negatywne odczucia, szczególnie jeśli wchodzą ci na jacht wielkimi, ciężkimi buciorami, ubrani na czarno, w kamizelki kuloodporne i kaski i z karabinami na plecach… A te chłopaki – jak mi wyznali - po prostu kochają morze, dlatego są w tych służbach :) Wielu miało w przeszłości dredloki, kilku jeszcze chce mieć w przyszłości a wszystko przecież i tak dzieje się w  sercu :) Praca w Cost Guard daje im bardzo dobre wynagrodzenie ale jest niebezpieczna. Jeden z naszych znajomych – Delroy pokazał nam ślady po pięciu kulach jakie w sumie oberwał od oprychów. Oczywiście jako wojsko zawodowe przykuwa też maniaków ale na szczęście takich tu nie spotkaliśmy.

Nazajutrz nad ranem, w Drugi Dzień Świąt, pomimo, ze oficjalnie cały czas jeszcze nie byliśmy legalni w kraju, wybraliśmy się na krótki spacerek po okolicy. Taki zupełnie krotki, zaraz za bramę jednostki 



Wiedzieliśmy, że nic złego nam nie grozi ze strony „naszych” żołnierzy.
Wkrótce usiedliśmy nad brzegiem zatoki i wpatrywaliśmy się w wielkie góry 




kiedy podszedł do nas Zebulon, mieszkający nieopodal Rastaman.


Opowiedział nam w skrócie swoją historię, pokazał kilka zdjęć z młodości (okazało się, że wiedział, że tu jesteśmy, bo przychodził zaczerpnąć słoną wodę)  opowiadał nam o czasach kiedy dorastał w tej samej okolicy gdzie Bob, kiedy grał na gitarze w kapeli reggae-owej


Kiedys przeniósł się z Kingston tutaj by uprawiać banany dla UFC. Po krachu Zabulon pozostał w okolicy i rozszerzył zakres o wiele różnych warzyw i do dzisiaj żyje głównie z ich upraw. Nie zajmuje się detalem, jego klientami są handlarze uliczni z Kingston, którzy zwykle zamawiają duże ilości  :) Pokazał nam gdzie mieszka i umówiliśmy się, że się wkrótce spotkamy. 


Pat wróciła na jacht a ja odwiedziłem jeszcze naszego nowo-poznanego kolegę – okolicznego farmera o imieniu Derren, był wczoraj w jednostce na „wieczorku”. Umówiliśmy się wtedy, że zabierze mnie do swojego ogrodu. Podreptałem więc kilkadziesiąt metrów dalej do jego domostwa, po czym Derren zabrał mnie do swojego ogrodu 


Wszędzie wokół porasta gęsta zieleń, czasem tak gęsta że nawet utrudnia chodzenie. 



Ogromny szacunek do Siły Natury, jeśli tylko przestaniesz wycinać, choć na krótki czas, natychmiast zacznie zarastać aż zarośnie kompletnie. Dziko!
W czasie przechadzki po ogrodzie, Derren pokazał mi drzewa bananowe 


i platanowe 



uprawę ananasów 



dynie 


Lemon Grass,  imbiru, kasavy, kokosów,  papryk i wielu ziół i warzyw których nigdy wcześniej nie widziałem.
 W ogrodzie pasły się 2 dorodne kozy. Każda w swoim końcu ogrodu. Obie kozy akurat razem mają po dwa małe koziołki :) Wszystkie wyglądały na zadowolone i dobrze odżywione :)
Oprócz bycia farmerem, Derren zajmuje się także wyrobem węgla drzewnego 



Za spory worek węgla dostaje w mieście ok. 600 Jamajskich Dolarów czyli 7 USD dokładnie tyle ile kosztuje tu paczka papierosów a trzeba się trochę narobić…
Wkrótce dołączył do nas Zabulon, usiedliśmy we trójkę razem w cieniu pod ogromnym drzewem ackee 



a Derren zniknął na sekundę po czym wrócił z krzaków z kilkoma kawałkami świeżo ściętej trzciny cukrowej, 



 po obraniu można ją przygryzać i wyżuwać słodki sok, wypluwając włóknisty miąższ -  bardzo orzeźwiające, co więcej podobno wyrzuty już miąższ dobrze działa jak nim nacierać zęby! To jest jeden ze sposobów jak lokalni czyszczą tu zęby :) Co kraj to obyczaj ;)
Zabulon przyniósł ze sobą kokosy gdyż - jak twierdzi - w ten sposób nosi picie ;)  Zawsze sobie potem jeszcze może maczetą zza paska tego wypitego kokosa sieknąć na pół i wydobyć pyszny żelik. No i tak sobie siedzieliśmy we trójkę w cieniu i kontemplowaliśmy piękno natury wokół, rozmawialiśmy o sztuce uprawiania ziemi, o życiu prostym w harmonii z naturą, o nowoczesnych farmerach produkujących warzywa „na sterydach” żeby się lepiej sprzedawały na markecie niż te prawdziwe, o tym że młodzi stali się leniwi, kombinują i zamiast samemu uprawiać – co przecież jest ciężką pracą, wolą podkradać już gotowe plony z pola czy drzewa/krzaku  po czym kradzione regularnie warzywa i owoce sprzedawać na targu...  Rozmawialiśmy też o historii miejsca, o kulturze Rasta… długo chciało nam się gadać ale przypomniałem sobie  nagle, że przecież powinienem być na jachcie i czekać na oficera… Zebraliśmy się więc czym prędzej, w drodze powrotnej na jacht towarzyszył mi Zabulon i całe szczęście, bo oficer już się niecierpliwił (…) ale jak zobaczył, że wróciłem z lokalnym farmerem, Rastamanem ze specjalnym węzłem na brodzie i z kokosami pod pachami, zajadając się trzciną cukrową to mu cała złość przeszła ;)
Dostaliśmy pieczątki w paszportach i w końcu byliśmy legalni na Jamajce!!!
Jako że najbliższe okolice już zdążyliśmy zwiedzić, a dzień zmierzał pięknie ku końcowi



postanowiliśmy zrobić pieszą eskapadę drogą aż „za zakręt”, czyli najbardziej odległy fragment drogi jaki mogliśmy zobaczyć z bramy wjazdowej do jednostki a który był synonimem wolnego świata! :)  200 metrów za zakrętem – jak się okazało - znajduje się historyczny bar, który w latach prosperity UFC, mieścił co noc pod strzechą 40-50 biesiadujących osób wewnątrz i tłumy na zewnątrz. Ale to historia, lata 50. , 60. Teraz kilkadziesiąt desek w zagadkowy sposób nadal połączonych ze sobą oddziela dwa stoliki, cztery krzesła i dwie ławy od świata zewnętrznego. Jest też wielka lada i krata zza której wesoły pan o azjatyckich korzeniach uprzejmie podaje cokolwiek potrzeba. Cokolwiek.
W drodze do baru spotkaliśmy wracającego ze swoich plantacji Kena, przyjaciela Zabulona. Ken dzielnie codziennie jeździ  rowerem w najbliższe, niskie góry  gdzie znajdują się jego uprawy. Właśnie zakończył ciężki dzień pracy i wracał do domu. 



Nie musieliśmy go jednak długo namawiać byśmy udali się razem do baru. 



W godzinach szczytu - czyli gdzieś po północy - wszystkich gości było może dziesięciu 




z czego czterech łupiących z impetem klockami domino o stół, pokrzykując czasem. Gra w domino na Karaibach zasługuje na oddzielny materiał ;)  



Ci goście codziennie spotykają się na odwieczne odgrywanie  30 centów - bo na pieniądze przecież idzie gra! Usiedliśmy sobie za zewnątrz i próbowaliśmy zrozumieć jak najwięcej z tego co Ken nam opowiadał. 



Problem w tym, że choć Jamajka była pod brytyjskimi rządami, jamajski angielski potrafi być kompletnie niezrozumiały! To czarujące, chłoniemy każde słowo i staramy się zrozumieć i zapamiętać... A likle more time mon, a likle more time :)) 


Następnego słonecznego poranka wybraliśmy się z aparatem fotograficznym w pobliskie zarośla „na polowanie” 



W efekcie to my zostaliśmy upolowani przez tutejszego farmera. To Santi, 



pracował nieopodal przy zieleni i usłyszał nas więc przyszedł sprawdzić co my za jedni :) Przyszedł z maczetą w ręku ale po chwili rozmowy zorientował się co i jak, powiedział że „zara bede” i powrócił ze świeżo ściętymi  kokosami.



Chwile później rozkoszowaliśmy się świeżutkim sokiem z kokosa oraz delikatnym, młodym żelikiem… 

 


Santi wraz z żoną 


pracowali kiedyś dla United Fruit Company. Jak wielu innych oni też zostali później w okolicy i zajęli się uprawą roli.

Ciekawostką jest, że zaledwie kilkaset metrów od YouYou rozciągają się podmokłe tereny zamieszkiwane przez KROKODYLE 



To zdjęcie zrobiłem z drogi i wcale nie miałem pokus, żeby tam gdzieś wejść na chwilkę poszukać ich i porobić lepsze zdjęcia, mam nadzieję, że wybaczycie?

Po powrocie ze spaceru zabraliśmy się do pieczenia sterty racuchów. Jako, że nadchodzi czas wymiany żołnierzy w tej jednostce, na pożegnanie Patrycja napiekła dwa kopiaste talerze racuchów w wojskowej kuchni 

.

Po południu wyskoczyłem do Zabulona 



gdzie mielismy spotkać się z Kenem 



Zabulun mieszka w budynku, w którym przed laty znajdował się bar i mały pensjonacik. To jeden z budynków, który przetrwał z tamtych czasów i nie został zburzony gdy UFC zamykało tu interes. Ken znowu przywiózł cały wór różnych warzyw ze swoich plantacji i wkrótce udaliśmy się do YouYou na wspólne gotowanie. To znaczy chłopaki będą gotować Rastamanskie jedzonko a my będziemy się przyglądać i wszystko dokumentować :) Trzeba przyznać, że obaj byli bardzo przejęci, że są naszymi gośćmi. Nie często też bywali w jednostce 



mimo, że mieszkają obok od lat. Jak mówi Zabulon, czasem im przynosił owoce za co oczywiście bardzo go lubią i ma święty spokój 



Rowery zostały pod drzewem a my zasiedliśmy wygodnie w kokpicie YouYou. 



Ken od razu odnalazł się na pokładzie i bardzo mu się podobało, Zabulon nie był aż tak entuzjastyczny ale on w ogóle jest mniej ekspresyjny :) Otworzyliśmy butelkę czerwonego wina, które dostaliśmy od znajomego z Curacao z przeznaczeniem „na Jamajkę” – to był najlepszy moment :) Rozmawialiśmy znowu o wielu palących tematach, problemach z jakimi boryka się Jamajka, sytuacji ruchu Rasta oraz zmianie tej sytuacji w ciągu ostatnich 10 lat. Wkrótce zaczęliśmy obierać cebulę, czosnek, młodziutkie, zielone banany, plantany, których cały wór przytachał dla nas Ken 



oraz ackee 



których całą torbę 


uzbierał dla nas Zabulon.  Obrane i przecięte wzdłuż plantany 



wylądowały w garnku wraz z zielonymi, młodymi banankami w całośći i małą ostrą żółtą papryczką, wszystko zostało zagotowane w posolonej wodzie. Wkrótce dodaliśmy też ackee i jeszcze trochę gotowaliśmy.



Wyobrażcie sobie, że po wyjęciu warzyw z garnka pozostały chyba ze 2 litry gorącego pikantnego wywaru, który niemal natychmiast wszyscy ze smakiem w to w sumie gorące popołudnie wypiliśmy :)  



Na koniec ugotowane ackee zostało przełożone do garnuszka gdzie w mleku kokosowym gotowały się poszatkowane cebula  i czosnek. Na koniec do sosu dodaje się rybę. Ponieważ Pat może jeść ryby tylko z konserwy, tym razem użyliśmy naszego ulubionego tuńczyka :)


No, to wszystko już gotowe! 


Teraz Mistrz Ceremonii rozkłada każdemu według zasług jego,


Wierzcie mi, to było jedno z najpyszniejszych dań jakie jadłem na Karaibach!

Po wyśmienitym jedzeniu, Ken dał mi lekcje ostrzenia maczety 



a potem Zabulon doprowadził ostrość krawędzi do niebezpiecznego poziomu :)) Ken zaprezentował jak najłatwiej dobrać się do kokosa 



i za chwilę wszyscy popijaliśmy sok z  kokosów…. Cóż za wspaniałe chwile! Szczęścia dopełniła soczysta, pocięta na pałeczki trzcina cukrowa, do żucia :)




Później robiliśmy sobie zdjęcia 



i podróżowaliśmy palcem po globusie.  Ken i Zabulon dowiedzieli się skąd pochodzimy ;)



Na koniec Patrycja rzuciła wszystkich na kolana kisielkiem wiśniowym z rodzynkami, orzechami włoskimi i cynamonem…



W sielskiej atmosferze, dzień dobiegł końca. Musieliśmy wiec pożegnać naszych nowych przyjaciół, gdyż nazajutrz planowaliśmy z rana pożeglować ku Kingston. Wyściskaliśmy się serdecznie  i wierzymy, ze te wszystkie dobre momenty zostaną w nas na zawsze! UNITY!!! One Love!