Kuba





Wczoraj zrobiliśmy rekonesans i wszystko mieliśmy mniej-więcej rozpoznane, dziś przekazaliśmy Tigerowi w pigułce całą zgromadzoną dotąd praktyczną wiedzę 

- taki mały niezbędnik z przykładami.
A było tak:
Na początek trzeba się wydostać z mariny „Marlin”, 



oddalonej o pół godziny jazdy autobusem od centrum Santiago de Cuba.
Pierwszy obrazek jaki nam się objawił po przekroczeniu furty w murze wyglądał mniej-więcej tak. 


To dom Pedro i Rosy, pierwszej wspaniałej rodziny napotkanej na tej przyjaznej dla nas ziemi. Mają ten wielki przywilej, że mieszkają dosłownie naprzeciwko wejścia do mariny, dzięki czemu  trudno na nich nie trafić. Zarówno Rosa jak i Pedro mówią po angielsku (nauczyli się języka u siebie w domu, ciągle goszcząc nowych żeglarzy) i są niezwykle pomocni we wszelkich możliwych i niemożliwych sprawach. Ich pokój gościnny udekorowany jest banderami jachtów z całego świata i moim zdaniem powinni oni pełnić nieformalną rolę ambasadorów na Kubie, czy też raczej funkcję nieformalnych ambasadorów.


Rosa i Pedro
Rosa z radością zaopiekuje się wszystkim z jachtu co już dobrze nasiąkło morską solą, bo pasaże na Kubę przez Windward Passage potrafią czasem nieźle dać w kość. 



Wraz z Pedrem zadbają aby jachtowy kambuz zapełnił się wspaniałymi owocami i świeżymi warzywami, nabiałem i …niemal czym tylko dusza zapragnie. Wytłumaczą drogę do miasta i zapytani, wprowadzą we wszelkie potrzebne i praktyczne zagadnienia. Aż złość bierze, że nie mogliśmy zaprosić ich na rewizytę na YouYou, gdyż Kubańczykom wstęp do mariny jest surowo zabroniony. Służby Babilonu czuwają, by nie ukryli się na którymś jachcie i nie uciekli z tego „dziwnego” kraju…

Autobusem wspomniałem? No cóż, wprawdzie autobusy produkowane przez braci z Chin wyglądają bardzo przyzwoicie i nowocześnie, 


w porównaniu z resztą taboru na Kubie, 






lecz ich kursowanie lub raczej nie-kursowanie, jest kompletnie nieprzewidywalne… Nadaje to podróżowaniu niezwykłego kolorytu, gdyż Kubańczycy radzą sobie znakomicie z brakiem regularnej komunikacji. 

Oprócz wspomnianych autobusów, transport publiczny organizowany jest także przez licencjonowanych przewoźników prywatnych, dysponujących naprawdę zróżnicowanymi środkami. W powszechnym użyciu są zatem: rowery, zaprzęgi konne, 


ryksze rowerowe, 



motocykle, w tym z koszem, 
taksówki osobowe zwyczajne typu Łada, taksówki państwowej korporacji taksówkowej - drogie, nowoczesne, klimatyzowane i pachnące fabryką, oraz oczywiście legendarne, wspaniałe, przeważnie perfekcyjnie odrestaurowane Oldtimery z lat 50-tych i 60-tych, żywcem przeniesione w czasie i przestrzeni z amerykańskich ulic.





Więcej zdjęć smochodów w Galerii - Kuba_Transport




Uroczym zjawiskiem, przeniesionym z kolejek sklepowych na przystanki autobusowe, jest zwyczaj pytania o ostatnią osobę w kolejce, głośnym „Ultimo?!” Wystarczy podnieść rękę, każdy siada sobie potem lub staje gdzie chce ale przynajmniej wiadomo jaki będzie porządek wsiadania do autobusu, kiedy ten wreszcie nadjedzie… a potem i tak się każdy z wielkim uśmiechem i uprzejmością nawzajem przepuszcza w drzwiach! Do autobusu wsiada się przednimi drzwiami, koło kierowcy ustawiona jest wielka skarbonka, do której każdy wrzuca (lub nie ) co mu się podoba. Oficjalnie przejazd kosztuje 20 centavos – z reguły dobrze wysłużona szara i bardzo lekka moneta – choć niektórzy wrzucają raczej banknocik. Rzecz w tym, że górna skrzynka jest wykonana z przezroczystego plexi-glasu, widać więc co spada do skarbonki… A może to po prostu jedni bracia płacą za tych co czasem nie płaca i wszystko się wyrównuje? Fascynujące!
Pierwszego dnia udało się nam złapać taki właśnie chiński autobus ze skarbonką, pełen uśmiechniętych Kubańczyków.
Kubańczycy w ogóle są wspaniali! Serdeczni i dobroduszni, jak żaden inny dotąd spotkany przez nas naród na Karaibach! Zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia!


Drugiego dnia nie mogliśmy się doczekać na autobus. Na szczęście zabraliśmy się  wraz z  wracającymi właśnie z pracy ogrodnikami. Grzechem było by nie skorzystanie z podwózki wywrotką! 



W jednej trzeciej drogi przesiedliśmy się „na pakę” innej ciężarówki. 


Ta na dodatek była przystosowana do przewozu pasażerów bo miała wyspawane uchwyty, 


wszak na Kubie każdy powinien jakoś się dzielić swym dobrem i pomagać innym.
W wesołej atmosferze dojechaliśmy na przedmieścia, skąd do centrum trafiliśmy za pośrednictwem GuaGua – tak nazywają tutaj autobus. Linia 13 lub 113 jak twierdzą niektórzy (nigdy nie odważyliśmy się zapytać, dlaczego?) łączy odległą marinę, z centrum Santiago de Cuba. Załapaliśmy się jeszcze na kilka ostatnich przystanków.
Wysiedliśmy przy Parque Céspedes, nad którym króluje wspaniała, najstarsza katedra na Kubie.


Z zapartym tchem (nie tylko z powodu piękna architektury ale też z powodu błękitnego powietrza, spowodowanego spalinami setek dwusuwowych silników, mknących zewsząd-dowsząd motocykli azjatyckich i wschodnio-niemieckich marek) rozglądaliśmy się po okolicy, 


gdy wielkie wrota katedry uchyliły się i wyjrzał przez nie malutki pan.

Zaprosił nas do wewnątrz uśmiechem i gestem. Wkrótce wrota zamknęły się za nami ze zgrzytem i zapadła błogosławiona atmosfera świętego miejsca. Cisza i półmrok. 









 Nasz przewodnik nie zaczął wykładów, pozwolił nam delektować się w ciszy wspaniałością wnętrz, kolejno podświetlając następne sekcje – następne arcydzieła… 


Dopiero później wtajemniczył nas w historię i fascynujące fakty o wystroju budowli.

W parku przed katedrą życie towarzyskie w rozkwicie. Bardzo dużo cienia, rzucanego przez liczne drzewa, daje schronienie od palącego słońca odpoczywającym na ławkach spacerowiczom, „zawodnikom” domino i ich obserwatorom/kibicom, artystom, szachistom… 




i wszystkim innym, którym czas nie musi płynąć w szalonym tempie i pozwala przysiąść i posłuchać śpiewu ptaków, przekrzykujących dźwięki miasta …

Santiago de Cuba ma długą, burzliwą Historię. Założone przez Hiszpanów w 1514 roku, w wyniku wielu walk trafiało w ręce Francuzów i Brytyjczyków. Wielokrotnie burzone i odbudowywane, łączy w sobie różne style architektoniczne 















i rozmaite kultury. Znaleźć tu można silne związki afrykańskie, echa masowej fali imigrantów z francuskojęzycznego Haiti w XIX w, influencje z Ameryki Północnej i Południowej… Karnacje skóry mieszkańców Kuby prezentują pełną gamę możliwości od blado-białego do najczarniejszej czerni. Wspaniałe ciemnoskóre osoby z niebieskimi, miodowymi lub zielonymi oczami. Fascynujące! Co między innymi jest wspólnego w tym narodzie to szczególna serdeczność, gościnność, miłość do muzyki. I pozytywne nastawienie!


Miasto tętni życiem, choć poza głównymi ulicami ruch kołowy jest bardzo ograniczony. 





Centrum oczywiście gromadzi najwięcej wspaniałych budowli 
ale i stada turystów, 



my zaś po krótkiej jego eksploracji, zapuszczamy się w bardziej odległe rejony. Uliczek do spacerowania jest tu nieskończona ilość (starczy na kilka dni) a każda odkrywa nowe uroki i zaskakujące widoki. 











Więcej zdjęć miasta w Galerii - Kuba_Santiago de Cuba



Pod względem bezpieczeństwa Kuba bije na głowę wszystkie odwiedzone dotychczas kraje. Jeśli ktokolwiek nas zaczepiał to przeważnie na bardzo miłą pogawędkę, której wcale nie miało się ochoty jak najszybciej skończyć. 




Przeciwnie, podczas takich rozmów dowiadywaliśmy się ciekawych szczegółów o życiu ludzi, ich problemach, o nadziejach bądź ich utracie, odpowiadaliśmy na ciekawiące ich kwestie… A raz, za podarowanego przez Patrycję buziaka, dostaliśmy przepyszne owoce i mnóstwo uśmiechu i radości. 
Cena za przepyszne "sapote"




Kubańczycy uwielbiają się śmiać, to niesamowite, że w tak trudnej sytuacji, gdy brakuje podstawowych produktów, gdy to, co jest dostępne, jest potwornie drogie, gdy system
ZABRANIA dostępu do Internetu
ZABRANIA wyjazdów z kraju bez zaproszenia
ZABRANIA posiadania i wolnego obrotu własnością
ZABRANIAZABRANIAZABRANIA! Wszystkiego niemal…




…oni są ciągle pogodni, rodzinni, serdeczni, rozrywkowi, pełni optymizmu choć często pozbawieni nadziei. Wieczorami parki zapełniają się spacerującymi i przesiadującymi na ławkach, przytulonymi parami, ludźmi w każdym praktycznie wieku.  Coraz co gdzieś ktoś zacznie wystukiwać rytm patykiem lub zaklaszcze rytmicznie, przyśpiewa ktoś zaraz i muzyka gotowa! Kuba żyje muzyką! Kuba to Muzyka. Widzieliśmy wyrośnięte niemowlaki, które nie potrafiły jeszcze chodzić ale w miejscu wywijały takie tańce do klaskanego rytmu, że trzeba to zobaczyć, by uwierzyć :)

Szwędając się uliczkami Santiago de Cuba, 





robiliśmy czasem przystanki na pyszną kawę, serwowaną tu wprost z okien prywatnych mieszkań. Kosztuje jeden peso a każda warta jest ich chyba z tysiąc! Kubańskie espresso! Refresco natomiast to nasz kolejny przysmak – szklanka zmrożonego na mus nektaru z owoców tamaryndowca indyjskiego (ta niezwykła roślina z rodziny bobowatych przywędrowała tu ze wschodniej Afryki - ma ogrom zastosowań a jej owoce kupić można na ulicznych straganach).  Obok malutkich pizzy w trzech odmianach i kawy, refresco stanowi główne menu prywatnej, drobnej gastronomii „z okienka”.


Dzięki napotkanemu Rastamanowi, którego mama, jak nam powiedział, pochodzi z Jamajki a ojciec z Kuby, trafiliśmy (nie)przypadkowo do Casa de las Tradiciones.

Skorzystaliśmy z ostatnich promieni dziennego światła i złapaliśmy kilka ujęć wnętrz, 







Patrycja wysłuchała i nagrała opowieści o tym historycznym miejscu i grywających właśnie tutaj  gwiazdach. 






Najlepsze zdjęcia z Casa de las Tradiciones, jak się okazało, zrobiliśmy tam dopiero podczas wieczornego koncertu! 








Doświadczyliśmy wtedy najprawdziwszej (jaką mogliśmy sobie wcześniej wyobrazić) muzyki kubańskiej, granej na żywo w tych samych ścianach, które gościły i słyszały takie sławy, jak Compay Segundo, Ibrahim Ferrer i Eliades Ochoa, czyli Buena Vista Social Club. 
Tego wieczoru zespół dał z siebie wszystko a publiczność nie pozostała mu dłużna. Havana Club lał się do szklaneczek, siwy dym i woń cygar wypełniły wibrujące muzyką i tancerzami wnętrza, zostawiając kolejną patynę na naściennych pamiątkowych fotografiach.





Fiesta trwała w najlepsze do północy. Udało nam się jeszcze złapać GuaGua ostatniej szansy – jeździ wszędzie i zbiera nieszczęśników, którzy przegapili swoje ostatnie dogodne połączenia…

Zanim jednak pożegnaliśmy się z nowymi znajomymi, dostaliśmy „cynk” o sobotniej imprezie Reggae. Chłopaki po wiekach namysłów i śledzenia mapy miasta z całą pewnością stwierdzili w końcu, że okolice poczty - już prawie na obrzeżach miasta - mają być miejscem spotkania Rastamanów.

Wybraliśmy się potem, w sobotę we trójkę z Patrycją i Tigerem na umówione spotkanie. Nie znaleźliśmy ostatecznie miejsca, o którym mówili koledzy z koncertu, ale w tłumie świętujących sobotnią noc Kubańczyków i turystów wypełniających ulice centrum miasta, zamknięte dla ruchu na tę okoliczność, pośród straganów z jedzeniem i napojami, scenami-podestami na których występują artyści, co krok ma miejsce inne uliczne show, w tym całym zamieszaniu, wypatrzeliśmy się z Bratnią Duszą – Ernestem. Opowiedzieliśmy mu dokąd zmierzamy i postanowił nam towarzyszyć. Jak wspomniałem, nie znaleźliśmy potem żadnej muzyki pod wskazanym adresem w bardzo zresztą ładnej dzielnicy willowej.
Nasi bracia, bo szeregi zasilił wkrótce także Johandris (jak się potem okazało były prezydent ruchu Rasta na Kubie – rozbitego przez władze i zepchniętego do podziemia), widzieli, że desperacko szukamy „tego reggae na Kubie, o którym nam mówili”,  zrozumieli, że mogą nam ufać i zabrali nas do siebie, w miejsce, gdzie Rasta spotykają się by posłuchać wspólnie, czasem pograć, potańczyć i przeżywać  muzykę i przekaz Boba Marleya. Przeszliśmy już z naszymi przewodnikami przez biedną dzielnicę Santiago, potem przez getto. Po niewielkiej wspinaczce na skarpę, lądujemy na tarasie w czyimś ogrodzie. Gospodarz-DJ, również o imieniu Ernest (nie zapominajmy, że Fidel Castro spotkał się kiedyś z Ernestem Hemingwayem - głęboko zakochanym w Kubie) z wielkich głośników raczył zgromadzonych na wielkim betonowym tarasie, wyborową składanką najlepszych jamajskich dźwięków i tekstów.  Pod nami, przed nami, rozciągała się piękna  panorama iskrzących się światełek. 


To przecież Santiago a nie „spiesząca się” Havana, jest stolicą Reggae na Kubie! Jesteśmy we właściwym miejscu!







Wszyscy zjednoczyli się w imię miłości, równości, braterstwa, sprawiedliwości, przeciwko rasizmowi, przemocy, wojnom, zatruwaniu środowiska, brudnej polityce, przekupstwom, konformizmowi i innym  wartościom, które wpycha nam obecny świat.  






Co ciekawe, nikt na Kubie nie pali żadnych nielegalnych substancji. Kuba uchodzi w ogóle za kraj o znikomym występowaniu jakichkolwiek nielegalnych używek. Kawa, rum i cygara są dla wszystkich łatwo dostępne i kubańczycy lubują się we wszystkich tych używkach. Największym narkotykiem, powszechnym na całej wyspie jest jednak muzyka!











Kolejnego dnia meandrując kolorowymi ulicami centrum, 


natrafiliśmy na nieczynne muzeum rumu, do którego wprosiliśmy się na zwiedzanie. Tak naprawdę,  pracujący tam robotnik, pozwolił nam zajrzeć a wkrótce opowiedział nam wiele ciekawych faktów. A swoją drogą eksponaty wyglądały bardziej naturalnie niż w poukładanym  muzeum…




Zafascynowani ludźmi, budynkami, samochodami, docierającą zewsząd muzyką, zapędzaliśmy się w coraz to nowe rejony miasta. Natrafiliśmy na pięknie odmalowaną Stację Pomp. 


Ku radości i zaskoczeniu, na naszej drodze znalazła się nagle fabryka rumu, gdzie w firmowym sklepie-tawernie dokonuje się degustacji szlachetnych odmian tego trunku. 





Można tez tam zapalić kupione przed chwilą drogie cygaro, pomimo obowiązującego zakazu palenia…Dziwne…



Minęliśmy dworzec kolei żelaznej, 


przeszliśmy przez dzielnicę portową 


i dotarliśmy na cmentarz… 


Szczególny cmentarz. 


Spoczywają na nim ważne osobistości, bohaterowie narodowi a wśród nich wspomniani wcześniej muzycy z Buena Vista Social Club. Niestety jak „ochrona”  cmentarza 


dowiedziała się że jesteśmy z jachtów, natychmiast wyobraziła sobie nasze pełne złota kieszenie i „zrobiła” nam cenę za wejście na cmentarz w walucie wymienialnej. Na znak protestu nie zgodziłem się i grobów nie widzieliśmy…


Widzieliśmy natomiast jak żyją zwykli Kubańczycy. Z dala od centrum. Spotykaliśmy wspaniałych ludzi, 





Więcej zdjęć w Galerii - Kuba_Ludzie



prowadziliśmy czasem krótkie, przelotne, interesujące rozmowy. Wszystkiemu towarzyszył zawsze uśmiech i dobra energia.


Wieczór przyniósł zaskakujące znajomości, tańce w rytmach rumby






i wizytę w domu rodziny Juany, gdzie widzieliśmy wspomnianych baletmistrzów-niemowlaków.
To był wspaniały, zaskakujący, spontaniczny i pełen przygód dzień w Santiago de Cuba. Kocham to miasto od pierwszych minut!

Do domu szczęśliwie zabraliśmy się GuaGua.
Nazajutrz kontynuowaliśmy eksplorację miasta. Złożyliśmy wizytę w „CaDeCa” czyli „Casas de Cambio” – 


to jedyne miejsce, gdzie żeglarze legalnie mogą wymienić „wrogie” dolary amerykańskie na Pesos Convertibles – walutę wymienialna zwaną w skrócie CUC. Potrącają przy tym 10% podatku manipulacyjnego. Nie ma go przy wymianie jakiejkolwiek innej waluty, jak Euro, czy Funty…Okazało się że lepiej nie liczyć na bankomaty, gdyż tutejsze nie obsługują większości zagranicznych kart, szczególnie banków wrogiego imperium. Niemal wszystko co amerykańskie jest złe! Zaskakujące są na Kubie sprzeczności, gdyż jednocześnie karmi się wszystkich amerykańskimi filmami i programami, na wszystkich kanałach telewizji…. To gorsze niż  biczowanie… 




Różnice w cenach dla turystów i lokalnej ludności oraz przenikanie się tych dwóch światów i równoległe istnienie dwóch walut długo pozostawało dla nas niemożliwe do ogarnięcia. Sklepy z podstawowymi towarami spożywczymi – dostępnymi według miesięcznych przydziałów z książeczki – zazwyczaj mają towar tani ale w bardzo skromnym asortymencie. 







Za to większość witryn sklepowych prezentuje towary pierwszej potrzeby, niedostępne w sklepach od książeczek. 




Tutaj za walutę wymienialną Kubańczycy mogą kupić papier toaletowy, kostkę szarego albo nawet żółtego mydła za 50 centów, piwo to już wydatek rzędu dwóch dolarów. Skłamał bym mówiąc, że we wszystkich sklepach nic nie ma. Niektóre witryny sklepowe kuszą bogatą ofertą: są pralki, kuchenki mikrofalowe, elektronika. Problem w tym, że przeciętna kubańska miesięczna płaca to odpowiednik 25 dolarów, mniej-więcej tyle ile kosztuje  T-shirt w sklepie. Zakup malej pralki to wydatek ponad rocznej pensji. Rzeczy są na półkach, teoretycznie dostępne ale praktycznie są nieosiągalne dla przeciętnego obywatela…  
Gdy zgłodnieliśmy, poszukaliśmy lokalnej jadłodajni. Nie w knajpie dla turystów.  wkrótce zjedliśmy pyszny obiad w restauracji dla Kubańczyków za 40 Pesos Nationales – narodowej walucie kubańskiej. Cena obiadu to równowartość 1,65 dolara na głowę, wliczając w to owoce morza ze smazonym ryżem, sałatki,  piwo i miłą obsługę :) Podobny posiłek w restauracji  zaraz obok, kosztuje 20 razy więcej i płaci się walutą wymienialną CUC – Pesos Convertibles. …
Spacerując całymi dniami uliczkami Santiago, zatrzymywaliśmy się na pyszne mini pizze za 5 pesos nationales czyli odpowiednik 20 centów, czy też wspaniałą mocną kubańską kawę za jedyne 4 centy.
Na Kubie można by prawdopodobnie wyżyć za 50 dolarów miesięcznie na parę, zajadając zawsze pyszne, zdrowe jedzenie, warzywa, owoce, uliczne przekąski, robiąc zakupy na (czarnym) rynku, który paradoksalnie wygląda jakby był tutaj podstawą gospodarki, wydając przy tym na transport 5 centów dziennie. Czasem :) Jedynym mankamentem jest postój w obowiązkowej tutaj marinie, gdzie płaci się walutą wymienialną  Dla przykładu za YouYou (8,60m – najmniejszy jacht w marinie) płaciliśmy równowartość 15 CUC (równowartość 15 dolarów USD) dziennie, w tym zawarte było ubezpieczenie załogi (na Jamajce, w popularnym wśród żeglarzy Port Antonio, samo stanie na kotwicy kosztuje 10 dolarów). 
Oczywiście można, ale nie trzeba spędzać w marinie w Santiago dużo czasu. Jak dowiedzieliśmy się od naszych francuskich znajomych, podróżując tygodniami wzdłuż południowego wybrzeża, wśród rajskich wysepek i dzikich plaż… co jakiś czas spotykali jedynie rybaków, którzy po prostu obdarowywali ich nie tylko uśmiechami ale też rybami i homarami. Przez wiele dni nie widzieli za to żadnych innych żeglarzy…

Kuba jest wyjątkową wyspą! Chyba najbardziej nas zachwyciła ze wszystkich dotąd odwiedzonych!
Mamy wielką nadzieję jeszcze tam powrócić. Tak jak udało się powrócić na Jamajkę.

No właśnie. Ruszyliśmy z Kuby wczesnym popołudniem. 


Mieliśmy ruszać dnia poprzedniego na noc ale nieprzewidywalne GuaGua nie pojawiło się tego dnia przez ponad dwie godziny na przystanku, z którego korzystaliśmy od tygodnia… Tego dnia, GuaGua 13 lub 113, jak twierdzą niektórzy, nie przyjeżdżał. Aż w końcu przeleciał pełnym gazem, pusty, z szarżą napadł na zakręt po czym znikł… Z pewnością nadganiał spóźnienie z grafika i nie miał czasu zabierać pasażerów po drodze. Długo broniłem się przed używaniem taksówki ale ten moment złamał  moją wiarę w komunikacje miejską. Już zacząłem łapać MotoTaxi, kiedy pojawił się wspaniały, błyszczący autobus linii 12, którym przynajmniej mogłem podjechać w okolice i zasięg miłego spaceru do mariny. Oczywiście o odprawie nie było już mowy. Oficjele mijali mnie samochodem z uśmiechem maszerującego szosą w stronę mariny. Rano, zanim jeszcze otworzono biura, skończyliśmy klarować jacht do wyjścia. Jeszcze tylko podpłynęliśmy do sąsiedniej kei, gdzie zatankowaliśmy wodę i dopełniliśmy formalności z celnikami. Nie było żadnego problemu odnośnie dnia poprzedniego Pokiwali głowami ze zrozumieniem, uśmiechnęli się…
Niestety czas opuścić wspaniałą Kubę…






Ostatnie obrazy zachowane w pamięci:
Pożegnalne, ciepłe uśmiechy kubańskich urzędników,  nowych znajomych żeglarzy na kei, oraz -  z oddalonego pomostu – jedynego dostępnego dla Kubańczyków - wspaniałych Pedra i Rosy… Hasta la vista Amigos!!! Gracias para todos!!!





P.S.

Podczas naszego pobytu na Kubie, miał miejsce w Havanie 6. Kongres Kubańskiej Partii Kumunistycznej (Partido Comunista de Cuba). 


To wielkie wydarzenie odbywa się raz na pięć lat. W tym roku świętowano także 30 lecie kongresu. Uroczystości  i prelekcje trwały trzy dni. Wielogodzinne przemówienia Raula Castro często przerywane były rzęsistymi oklaskami towarzyszek i towarzyszy.  Na ulicach, defilady i parady uświetniały przemówienie wodza do gromadzonego tłumu. Choć nie byliśmy w Havanie, by w pełni przeżyć i udokumentować te chwile, słuchaliśmy w radio przemówień Raula Castro, sporo dowiedzieliśmy się także ze specjalnego wydania "Grammy" głównej gazety partyjnej propagandy. 








Wśród milionów słów i haseł znanych nam z polskiej rzeczywistości, gdy byliśmy ubezwłasnowolnieni w mocnych objęciach wielkiego "Brata", padły zapowiedzi reform i zmian na Kubie w planie na najbliższe 5 lat. Jeśli rzeczywiście mają nadejść zmiany to chyba teraz jest jeszcze ostatni moment dla wszystkich, którzy chcieli odwiedzić legendarną Kubę taką magiczną jaką zawsze sobie wyobrażali.. Nie amerykańską, nie europejską… 100 % kubańską.

Mikołaj Westrych