Rejs na Jamajkę

16 grudnia 2010, czwartek

Powstaje dylemat: ruszać w czwartek w nocy przez obce, gdzieniegdzie udekorowane rafami wody zatoki Spanish Water, by przez wąski kanał wydostać się na otwarte morze, czy tez rozsądniej zaczekać do porannego światła by bezpiecznie nawigować ku głębokiej wodzie – ale to oznacza zaczęcie rejsu w piątek… Gdybyśmy przeczekali jeszcze piątek na kotwicy, mielibyśmy zbyt mało czasu na dotarcie na Jamajkę zanim nadejdzie zimny front i  silne północne wiatry w jej rejonie, uniemożliwiając naszą dalszą żeglugę w tym kierunku przez co najmniej kilka dni….
Parę dni temu usłyszeliśmy złe wieści z nieodległych wenezuelskich wysepek Islas las Aves. Otóż stalowy kecz pod szwedzką banderą, prowadzony przez sympatyczną parę w średnim wieku, wpadł na rafę  i zatonął. Pamiętamy go dobrze z naszego kotwicowiska – stał dosłownie 100 metrów od nas… Potworna strata! Na szczęście załodze nic się nie stało. Pozostawili swój wpół zatopiony jacht i podjęci przez statek handlowy, powrócili do Curaçao… Gdy usłyszałem o okolicznościach wypadku od osób kontaktujących się z załogą bezpośrednio, nie mogłem uwierzyć że jacht był prowadzony w środku nocy w pobliżu mnóstwa maleńkich koralowych wysepek, wydm i plaż z roślinnością krzaczastą, słowem w rejonie który jest niebezpieczny bez dobrej znajomości akwenu nawet w dzień, przy dobrym świetle… 
No cóż, mając jako alternatywę możliwość pecha z powodu ruszenia w piątek, zdecydowaliśmy się jednak przyjąć to „na klatę” i nie ryzykować czwartkowych, nocnych eskapad, mimo, że wcześniej tłumaczyłem sobie, że pamiętam drogę przez kanał…. 
Już kilka godzin przed zachodem słońca podnieśliśmy kotwicę i przenieśliśmy się na pobliską bojkę cumowniczą (mooring w sensie ;). Dzięki temu mogliśmy uporządkować komorę łańcuchową (wyobraźcie sobie, że pierwsze kilka metrów łańcucha ponownie obrosło skorupiakami i wymagało obstukania - wiwat Pierwszy Oficer! :))), zamocować kotwice oraz dokładnie przywiązać bączka na pokładzie przed masztem. Ciekawostką jest, że nowy bączek idealnie pasuje do poprzedniego łoża od Bequia Pride :)
Spakowani i już zupełnie gotowi do drogi, poszliśmy spać by wczesnym rankiem, z pierwszym światłem, wyruszyć wreszcie na morze…

17 grudnia, piątek
Zadowoleni, że mogliśmy się jeszcze wyspać przed rejsem, rzuciliśmy cumy o 0710. Na silniku i pod pełnym, grotem wyszliśmy na otwarte morze kanałem, wzdłuż resortu przy Barbara Beach – kiedyś znacznie mniejszej, naturalnej plaży – teraz sztucznie nawiezionej, mega wielkiej, zasypującej wypłukiwanym piaskiem pobliską rafę… Niestety, więcej działań tej samej inwestycji uderzyło w okoliczną przyrodę, jak choć by wycięcie wielkich obszarach mangrowców w okolicy pod pole golfowe. No ale to już zostawiamy za plecami.  Po prawej burcie mijamy żółtą bojkę, umieszczoną na krawędzi rafy – znamy dobrze tą rafę, nurkowaliśmy tam kilkukrotnie z Timo. Okładamy się na północno-zachodni kurs wzdłuż wybrzeża. 


Silnik idzie w odstawkę w zamian za pełną genuę. Świeci piękne słońce i mamy czwóreczkę z półwiatru – wymarzona pogoda, YouYou, niesiona prądem i falami wyrywa do przodu i już wkrótce mijamy wejście do St Anna’s Baai po której obu stronach rozpościera się stolica Curaçao - Willemstad.  


Wysłaliśmy SMS-a do Queen Ifrica z wiadomością, że płyniemy na Jamajkę się z nią spotkać. Dwa lata temu po jej koncercie na Trynidadzie dostaliśmy numer telefonu, ciekawe czy jeszcze jest aktualny??? W odpowiedzi dostaliśmy zaproszenie na spotkanie i życzenia bezpiecznej drogi „Jah Guide"!!!
Przez następne kilka godzin żeglowaliśmy dalej wzdłuż wybrzeża, zachowując w pamięci jak najwięcej obrazów się da… 


Wczesnym popołudniem, po 30 milach, zostawiamy Curaçao za rufą. Jak tylko wytknęliśmy dziób YouYou zza północnego krańca wyspy, dostaliśmy się w objęcia „delikatnego” zafalowania z północnego-wschodu. Wschodni wiatr stężał a fala zrobiła się wyraźnie wyższa i dłuższa. Cały czas pod pełnymi żaglami gnamy co sił na północ, aby jak najlepiej wykorzystać wschodnie wiatry. 









Zapowiadana na drugą połowę tygodnia zmiana pogody, ma przynieść przeciwne, północne wiatry – powinniśmy być już wtedy odpowiednio „wysoko” na północy, aby tylko odbić na zachód i znowu „połóweczką” wraz z prądem pognać ku Jamajce. Ot, takie strategiczne rozważania. Faktem jest, że żeglując tak malutkim jachtem musimy wszędzie robić większe marginesy bezpieczeństwa planując przebieg trasy. 

Do wieczora mamy stabilny wiatr i YouYou połyka mile z wyraźnym uśmiechem na dziobie. 


Jak zawsze, zaraz  po zachodzie słońca zakładam pierwszy ref na grocie. Prędkość nie spada prawie wcale ale przechył jachtu zmniejszył się dzięki czemu jest znacznie wygodniej. 




Migoczące światła Curaçao już dawno zniknęły za rufą. Patrycja trzyma pierwsza kilkugodzinną wachtę podczas gdy ja zbieram siły w koi na drugą część nocy za sterem. W zasadzie to nie sterujemy ręcznie, na szczęście nasz przyjaciel, samsoster wiatrowy „Monitor” monitoruje sprawę kierunku w którym wycelowany jest bukszpryt YouYou. 






Koło północy rozwiewa się jeszcze bardziej i mamy teraz 6-7˚B. Można powiedzieć, że póki co prognoza sprawdza się niemal dokładnie, choć notujemy o 5 węzłów więcej niż przewidywano. Zakładamy drugi ref na grocie i rolujemy genuę do połowy. Na wewnętrznym sztagu przygotowany do akcji fok sztormowy. Spętany w czerwonym worku na dziobie będzie alternatywą jeśli prognozy przestaną się sprawdzać…




Gnamy równo na północ, wieje ze wschodu i mamy morze z północnego-wschodu, z czasem zwiększyło się i zrównało kierunkiem z wiatrem. Razem z Patrycją zgodnie przyznaliśmy, że nie widzieliśmy jeszcze takiego morza na Karaibach. Strome, cztero-metrowe fale potargane na powierzchni odrywającą się białą pianką poukładaną w podłużne pasma… Samoster jest po prostu wspaniały! Tym razem założyliśmy wielkie skrzydło, do 25 węzłów i mimo, iż w szkwałach wiało więcej, nie widziałem by cokolwiek lub ktokolwiek się umęczył :)

18 grudnia, sobota
O 0730 notujemy, że wiosło od samosteru wiatrowego wyskoczyło z ramienia i wleczemy je za sobą w wodzie! Odkręciła się dość spora śruba pełniąca rolę zawleczki. Na szczęście, wiosło przywiązaliśmy wcześniej do ramy samosteru (jak zaleca producent) i dzięki temu nie straciliśmy go kompletnie. Zaskakujące jest natomiast, że nie wiadomo kiedy dokładnie doszło do „awarii” bo jacht, odkąd zaprzęgliśmy samoster do pracy na początku rejsu – szedł zadanym mu kursem i nigdy z niego nie zboczył! 
O 0800 notujemy na logu 140 mil w ciągu ostatnich 24 godzin. To daje średnią 5,83 węzła – całkiem nieźle jak na załadowaną po brzegi 8,6 metrową, stalową skorupkę :)
O 0830 notujemy natomiast rozerwanie wolnego liku na grocie. „Wytrzepana”  wiatrem wolna krawędź rozpruła się na szczęście na szwie. Na szczęście także zdążyliśmy zrzucić grota zanim porwało się więcej – jeden z brytów (kawałków, z których uszyty jest żagiel) zaczął już się rozciągać na szwie… Na samej zarefowanej genui robimy dobrą prędkość i nadal w dobrym kierunku ale to nie jest sytuacja idealna. Wyciągamy z załadowanej pod sufit kabiny dziobowej wór z dużym bezanem, kiedyś dostaliśmy go od brazylijskich przyjaciół z Projeto Amices (pamiętacie? Trzech brazylijskich przyjaciół, spotkaliśmy ich kiedyś na Dominice a potem ponownie na Curaçao?). Żagiel mieliśmy zamiar przerobić w Kartagenie, jest trzy razy za długi na wysokość. Sprawdziliśmy jeszcze przed rejsem pod kątem, jak można by go w razie czego użyć. Żagiel jest bardzo solidnie zbudowany, ostatecznie wykorzystaliśmy tylko jego górną część, trzeci ref i wszystkie jego „okucia” na wykorzystaliśmy do zamocowania żagla na bomie.


Teraz powierzchnię oceniam na trochę mniej niż jak po założeniu drugiego refu na oryginalnym grocie, przy czym ten żagiel jest zrobiony z  mocnego materiału więc może dużo na siebie przyjąć, w razie czego. Okazał się świetnym rozwiązaniem awaryjnym do czasu kiedy morze uspokoiło się na tyle, by Patrycja mogła spokojnie rozłożyć maszynę do szycia i naprawić grota.




19 grudnia, niedziela
Obowiązkowa niedzielna zalewajka! Morale załogi w szczycie ;)




Wczorajszy przebieg to 120 mil czyli średnia 5 węzłów. Dziś wiatr osłabł trochę, i odkręcił na południowy-wschód. Wreszcie będziemy mogli wypróbować spinaker pole jako wytyk do genuy. Odpadliśmy na północny zachód i zaczęliśmy szarżę „na Motyla”.
Wprost uwielbiam gdy YouYou  z rozłożonymi w pełni skrzydłami pędzi w nieznane, za horyzont…

Dziś też był długo wyczekiwany „Dzień Dreda” kiedy to Patrycja robi przegląd tego co się dzieje u mnie na głowie oraz dokonuje niezbędnych zabiegów za pomocą szydełka :) Tak, tak, wszystkie wolne, nie zrzeszone włosy muszą zostać wcielone do któregoś z istniejących już w okolicy dredów ;) Szydełkowanie bo długotrwały proces ale na szczęście i Partycja zdaje się to lubić i ja zawsze czymś ciekawym zajmę się w międzyczasie – np. właśnie przeczytałem o malowaniu na zielono skał w Chinach żeby na zdjęciach satelitarnych wyglądało to na teren zalesiony…No i znowu się okazuje że we wszystkim jest jakiś sens – nie dane nam było dotrzeć na Jamajkę wcześniej bo moje dredy dwa lata temu wyglądały tak, że chyba nikt by się nie domyślił co autor miał na myśli… Teraz to co innego, już z podniesioną głowa mogę wejść na jamajską ziemię :)




Po południu wiatr osłabł, za to na horyzoncie za rufą, ujrzeliśmy rozłożysty kożuch gęstych, różno-ciemno-kolorowych chmur.




 Pomiędzy horyzontem a nami z czasem uformowało się kilka, potem kilkanaście ciemniejszych zwiadowczych chmur deszczowych – na początku była tylko jedna i nawet odpaliliśmy silnik żeby zejść jej z drogi bo waliła prosto na nas. 




Cóż, ostatecznie nie było z niej ani silnych szkwałów ani ulewnych deszczy. Te zaczęły się dopiero pół godziny później i miały zamiar nigdy się juź nie skończyć. Całe niebo wokół zaciągnęło się szarymi chmurami i zapanował generalny opad…





Wszędzie dookoła zrobiło się ciemno i ponuro i widzialność niepokojąco się zmniejszyła. Żeglowaliśmy pod grotem i diesel grotem (czytaj silnikiem :) i wypatrywaliśmy świateł statków które ewentualnie mogłyby być na kursie kolizyjnym. Lało przez wiele godzin i przez wiele godzin „motorowaliśmy” pod lekki PRZECIWNY wiatr na WWN. To zawirowanie też pamiętam z map pogodowych śledzonych przez nas codziennie przed wypłynięciem. W sumie w niedzielę zrobiliśmy 82 mile przy braku wiatru, spokojnym morzu z wyraźnie odczuwalną wschodnią martwą falą. 

20 grudnia, poniedziałek
O 0700 rano przypłynęły do nas delfiny! Trudno sobie wyobrazić milszy początek nowego tygodnia  :)) Brak wiatru ani na trochę nie zmącił nam spokoju i radości z przebywania w rejsie. Jedynym naszym zmartwieniem mógł być fakt, że jeśli nie dopłyniemy do Jamajki przed końcem tygodnia to będziemy musieli stawić czoła tzw. „Northerlies” czyli silnym wiatrom z północy, towarzyszącym zimnemu frontowi przechodzącemu na północ od Karaibów. Zmierzenie się z jakimikolwiek silnymi wiatrami dla YouYou przeważnie oznacza żeglowanie mniej-więcej z wiatrem… To z kolei oznacza że jeśli spadniemy zbyt mocno na południe a północne wiatry się utrzymają, wizyta na Jamajce stanęłaby pod wielkim znakiem zapytania… dlatego najważniejsze było, aby narobić jak najwięcej mil na północ i gdy wiatr odkręci na północny, pożeglować na zachód. W południe byliśmy tylko 50 mil od południowego cypla Republiki Dominikany. Wiatru brak. 


Zrzuciliśmy żagle i wskoczyłem oczyścić śrubę. Wiedziałem że może tego potrzebować ale na Curaçao przejrzystość wody po ostatnich katastrofalnych opadach wynosiła zero. Woda w morzu jest perfekcyjnie czysta, zupełnie odwrotnie niż śruba.  
Porośnięta przez kolonie skorupiaków nadal spełniała swoje zadanie w sobie tylko wiadomy sposób. Aż dziwne, że w ogóle z tego Curaçao ruszyliśmy! No cóż, po oczyszczeniu śruby nasza prędkość wzrosła dwukrotnie przy tych samych obrotach silnika :))
Mamy postawione pełne żagle i od czasu do czasu coś tam zapracują ale ogólnie nikt się nie napina bo podmuchy przychodzą i odchodzą w różnych kierunkach.  




Podliczamy godziny pracy silnika i okazuje się , że niedługo trzeba będzie wymienić olej. Nie było by w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że z galonu który kupiłem na te okoliczność, musiałem już jedną trzecią dolać do silnika po wielu godzinach używania, w efekcie nie wystarczy i na wymianę i na dolewanie w miarę potrzeby, w razie wydłużonego „motorowania”. Oznacza to, że powinniśmy używać silnika jak najmniej. Bierzemy na wstrzymanie i niesieni prądem i delikatnymi podmuchami, pokonujemy tej doby w sumie następne 76 mil na zachód, do celu…


21 grudnia, wtorek
O 0200 w nocy odwiedziły nas delfiny! To bardzo miło z ich strony, wyraźnie zapraszały nas do zabawy ale YouYou pozostała głucha na zaproszenie i - przemieszczając się w swoim żółwim tempie - nie stanowiła już wkrótce atrakcyjnego partnera do wodnych igraszek.  Towarzystwo pognało więc gdzieś dalej :)) 
Koło siódmej  rano powiało z NE – znowu – zgodnie z zapowiedzią w prognozie! Zaskakujące jak dokładnie sprawdzają się tym razem!
No cóż, w złą godzinę wypowiedziane… wiatr zdechł wkrótce i przez następne kilkanaście godzin zawieszeni w nicości lewitowaliśmy na zachód,





niesieni tylko prądem równikowym, który już kilkaset mil dalej przyśpiesza i wpada do zatoki Meksykańskiej… 50 mil to najgorszy przebieg dobowy w tym rejsie, a mimo wszystko mieliśmy tej nocy delfiny ;) No i jeszcze coś! Dziś w nocy mieliśmy zaćmienie księżyca!


22 grudnia, środa
Od rana nieregularne podmuchy w NE. Za rufą na całej rozciągłości horyzontu już drugi dzień straszy formacja ciężkich i zbitych Nimbostratusów, stratusów i wszelkich innych najstraszniejszych :)włącznie ze sterczącymi w szeregu wieżami cumulusów.  Z tego co się zorientowałem, nie jest to pogoda, na którą żeglarz czeka.


Na szczęście Patrycja ma w sobie moc odpędzania złej pogody bo wystarczyło słowo a burza poszła nagle na południe ;) pozostawiając po sobie długą martwą falę. 

Dziś mieliśmy gościa! 




To Tachycineta Bicolor czyli Tree Swallow - malutki ptaszek który w tym okresie migruje z zimnej Ameryki Północnej do ciepłej Ameryki Południowej na zimę. Pierwszego dnia usiadł sobie na nadbudówce i prosił by mu nie przeszkadzać bo jest zmęczony i podziękował za okruchy i wodę.  Potem znikł. Przyleciał następnego dnia i spędził go razem z nami. 




Przesiadał się co kilka godzin z miejsca na miejsce, w przerwach odlatując kilkaset metrów od jachtu by zataczając koło powrócić na nowe miejsce. 




Trzeciego dnia, prawie zaczęliśmy traktować go jak członka załogi.
Od pierwszych chwil oczywiście bardzo się z Jammi’m zżyliśmy. Tym smutniej było go nam pochować w morskiej głębinie gdy nagle nadszedł jego czas. Z tymi ptakami przylatującymi na jachty to niestety przeważnie właśnie tak jest, że pojawiają się przynosząc radość a zaraz potem umierają przynosząc smutek… wiatr też kompletnie zdechł…


Dziś w nocy nawiązaliśmy kontakt radiowy z wielkim zbiornikowcem M/V „Appolonia”,  przepływającym nieopodal. Dostaliśmy pomyślne prognozy pogody dla naszego obszaru: wiatr E-NE 20 węzłów, morze: 2,5 metra. Oj czekamy i czekamy na te 20 węzłów!!! Już zaczęliśmy tracić nadzieję , że dotrzemy na Święta na Jamajkę, płynąc dalej w tym tempie! Dziś zrobiliśmy tylko 60 mil - to mniej niż połowa z pierwszej doby! Załoga statku „Appolonia” okazała się bardzo uprzejma i obiecała wysłać z pokładu w naszym imieniu maila do rodzin z informacją, że jesteśmy jeszcze w morzu i prawdopodobnie nie dotrzemy przed Świętami na Jamajkę.  Oficer wachtowy przyjął od nas treść wiadomości oraz adres mailowy. Życzyliśmy sobie na  wzajem wesołych Świąt i bezpiecznej podróży i wkrótce „Appolonia” znikła za horyzontem, dalej w drodze do Nikaragui.

23 grudnia, czwartek

Cisza, brak wiatru. Prąd niesie nas do celu. Zamierzenie strategiczne ;)
Po południu decydujemy się odpalić silnik i podpłynąć jednak choć te ostatnie 20 mil na zachód tak, by nie być już wreszcie osłoniętym wyspą, której potęgi i wpływu na lokalną pogodę dotąd nie doceniliśmy… Otóż znaleźliśmy się w jej zawietrznej części i prognozy pogody, które odbieraliśmy z innych statków mówiły o naszym rejonie lecz nieco bardziej oddalonym na południe – tam gdzie ogromna Hispaniola już nie zatrzymuje wiatrów, my natomiast znajdowaliśmy się w cieniu wyspy… 




Wkrótce morze zaczęło zderzać się ze sobą falami z różnych kierunków. Do długiego wschodniego zafalowania, które dotąd co i raz unosiło rufkę YouYou, dołączyły teraz krótkie, dość strome fale z północnego-zachodu. Po trzech godzinach pojawiły się wreszcie zdecydowane podmuchy północnego wiatru. Szybko wymusiły nasz zachodni kierunek żeglugi i dały przyzwoitą prędkość. Z upływem dnia i w miarę posuwania się na zachód, poprzez „Jamaica Channel” morze robi się coraz bardziej niespokojne, wokół zaczyna się ruch statków handlowych zmierzających do Portu Kingston – siódmego co do wielkości portu handlowego na świecie lub do wąskiego przejścia pomiędzy  Hispaniolą a Kubą, zwanego Windward Passage, by kontynuować drogę z Panamy na wschodnie wybrzeże Stanów lub Kanady.



YouYou pruje znowu z prędkością często przekraczającą 5 węzłów. Im dalej na zachód wychodzimy z cienia Hispanioli tym mocniej wieje i morze jest bardziej wzburzone. Na obszarze Jamaican Channel podobnie jak na Windward Passage wiatr i morze są zawsze większe niż w pozostałych okolicznych rejonach, widać to dobrze na mapach pogodowych. Wiatr trzyma równo 25 węzłów z Nordu, fale wydają się być większe niż te które spotkaliśmy na północ od Curacao choć nie mają na sobie smug i piany. Co i rusz słychać zza rufy syk przewalającej się fali, która zaraz nas dogoni i powoli wyprzedzi jacht a za nią podąży następna, i następna, i następna…  Te wielgachy zawsze słychać inaczej… Wieczorem i w nocy lecieliśmy półwiatrem prawego halsu na  drugim refie i częściowo zrolowanej genui, z morzem z baksztagu. Niektóre większe fale przestawiały nas do fordewindu ale kontraszot zabezpieczający bom dawał nam spokój duszy w razie przypadkowej „rufy”. Ale bez przesady, aż tak nami nie nosiło :) Tej doby zrobiliśmy w sumie 80 mil, ale chyba nie przesadzę stwierdzeniem, że większość przypadła na nocny przelot :)) 





Koło 0300 zaobserwowaliśmy wielki drobnicowiec na prawej burcie, około 5-7 mil. Oficer na mostku odpowiedział na trzecie wywołanie na kanale 16 radio UKF. Przyznał, że nie widzi nas na radarze (tak, wcale mnie to nie dziwi – obiekt naszej wielkości mógłby być wzięty przez obserwatora radaru jako jedna z setek innych fal na ekranie… Dlatego operatorzy z reguły ustawiają czułość radaru na wyższym poziomie, żeby nie widzieć odbić fal – tylko większe obiekty. No a YouYou większym obiektem nie jest… Zobaczyli nasze światła nawigacyjne i prawdopodobnie dostroili też radar bo wkrótce w odpowiedzi na radio usłyszeliśmy w jakiej jesteśmy odległości i w jakiej odległości miniemy się za 15 minut. Powiedzieli tylko, żebyśmy trzymali swój kurs a oni zajmą się resztą :) Życzyliśmy sobie wesołych Świąt i obserwowaliśmy nawzajem swoje statki mijające się w odległości około 1,3 mili. Kolos przesuwał się przed nami z ogromną prędkością, fale zdawały się dla niego wcale nie istnieć jako, że płyną wraz z nimi. Wkrótce zniknął na horyzoncie a ja zaznaczyłem następną pozycję na mapie.

24 grudnia, piątek - Wigilia Bożego Narodzenia 2010

Ósmy dzień w morzu. O północy do najbliższego portu na Jamajce mamy 90 mil. Morze uspokoiło się nieco wraz z nadejściem nowego dnia, prędkość zadowalająca – w granicach 5 węzłów.  Cały czas tniemy równo na zachód, teraz nawet północne wiatry nam nie straszne, pierwotny plan zdobycia maksymalnej wysokości w pierwszej części rejsu zaowocował teraz i nie musimy się o to więcej martwić.  Od około południa, kiedy zmienialiśmy się z Pati na wachcie, wytrzeszczałem oczy w horyzont wyszukując konturów wyspy. To przecież ostatnie 15 mil do najbardziej wysuniętego na wschód cypla wyspy! 




Potem jeszcze następne 15 mil wzdłuż wybrzeża do najbliższej zatoki – pierwszego ze wschodu portu na południowym wybrzeżu.


Od wschodu słońca Patrycja przygotowuje smakołyki na wieczerzę wigilijną. Nie planowaliśmy wprawdzie spędzać Świąt w morzu ale spoko, daliśmy rady z zapasami, które mieliśmy. Największą – moim zdaniem – przeszkodą była pogoda. 


Oczywiście bardzo się cieszyliśmy, że mamy mnóstwo wiatru i pędzimy ku Jamajce ale wzburzone morze nieźle nami nosiło i w takich ekstremalnych warunkach 


nadworny mistrz ceremonii mimo wszystko wyczarował chlebek z orzechami włoskimi,


świąteczne ciasto – tym razem piernik! (oczywiście wszystko pieczone w garnkach ;) 




Rybę po grecku, wegetariański bigos – kiszoną kapustę kupiliśmy na Curacao a grzyby przywiózł nam Viktor – zbierane w czeskich lasach, susz – świąteczny kompot z suszonych owoców oraz  barszcz czerwony otrzymany od Pauliny na Curaçao :)) 
To niedowiary, że jeszcze 15 mil od brzegów nie widać ani kawałka wyspy! 
Dopiero koło 1430 z prawej strony lekko zarysował się w szarościach horyzontu ciemniejszy kontur, cienki pasek łagodnie wznosił się ku lewej stronie.






W miarę jak wypatrywałem w niego oczy, zauważyłem także wielką górę, po lewej stronie  od języka. 




Byliśmy przy Morant Point, najbardziej wysuniętym na wschód koniuszku Jamajki. 




Im bliżej wyspy tym morze staje się jeszcze bardziej niespokojne. Prądy przyspieszają tutaj znacznie, jest to także przedłużenie dyszy jaką jest Windward Passage, północne wiatry nie odpuszczają i cały czas wieje 20-25 węzłów. Lecimy połóweczką, jacht podskakuje na wielkich falach które przychodzą to z baksztagu to wprost prostopadle do naszego kierunku. 
W miarę jak zbliżaliśmy się do brzegu na  odległości najpierw około 10 mil zobaczyliśmy gigantyczny masyw górski Blue Mountains a wkrótce z dystansu 5 mil dokładnie całą linię brzegową, roślinność i zapierającą dech w piersiach mnogość planów scenerii. Poszczególne pasma górskie zatrzymujące różne chmury mienią się innymi kolorami, to wszystko w kolejnych, dalszych planach poparte wielkim łańcuchem wysokich, pięknych gór The Blue Mountains, z najwyższym szczytem Blue Mountain o wysokość 2256 metrów!!! To prawie jak nasze Rysy tylko że ta góra wyrasta prosto z morza…

Nie mogę wprost uwierzyć w to co widzę i czego doświadczam! Na pokładzie malutkiego statku dopływamy do wymarzonej przez lata Jamajki! Pod pokładem, Patrycja przygotowuje świąteczne, pachnące smakołyki, oboje jesteśmy bardzo podekscytowani. Ostatnie 10 mil do wejścia do zatoki Port Morant to sterowanie ręczne, wokół mnożą się tzw. „Fish trap” czyli pułapki na ryby. Kosze z przynętą znajdują się głęboko ale na powierzchni co krok spotkać można pływające rzędy plastikowych butelek przywiązanych kolejno do długich lin. Każda tonie w głębinach i wiedzie do oddzielnej pułapki. Jest ich naprawdę mnóstwo i gdyby YouYou miała inny kształt części podwodnej kadłuba to pewnie bardziej bym się martwił. Ani kil, ani urządzenie sterowe, ani nawet śruba nie powinny zaplątać się  w tego typu przeszkodę. Lina po prostu ześlizgnie się wzdłuż kila i ominie płetwę sterową chronioną podeszwą. Niemniej jednak staramy się nie ryzykować i omijać wszystkie pułapki. W ten sposób spędziliśmy ostatnie dwie godziny żeglowania wzdłuż wybrzeża, podziwiając w między czasie ogrom wyspy w porównaniu ze wszystkimi innymi, które dotychczas widzieliśmy na Karaibach. 


O 1717 odpaliliśmy silnik, zrolowaliśmy genuę i zrzuciliśmy grota. Teraz będziemy wchodzić do zatoki, po której obydwu stronach oczywiście są rafy – na jednej z nich znajduje się piękny złocisto-rudy stary wrak. Patrycja wspina się na maszt i z wysokości obserwuje otaczające nas wody.  




Mamy także wspaniały przewodnik o Jamajce, można go za darmo można ściągnąć z Internetu – www.jamaicacruisingguide.com  - w odniesieniu do map i wskazówek tam zawartych oraz na podstawie map komputerowych, docieramy do betonowego doku po prawej stronie, u końca tej głębokiej na prawie 2 mile zatoki.  Przybiliśmy do Bowden – tutaj mają bazę Jamaican Defence Forces - Cost Guard and Water Police. Stajemy do doku opuszczonej mariny która została przejęta przez wojsko i utworzono tutaj wschodni przyczółek dla patrolujących łodzi Cost Guard i Policji Wodnej. Oczywiście dobrze wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy i Port Morant Bay została wybrana jako alternatywa dla bardzo oklepanego, bardzo turystycznego i bardzo Yachtie-sowego Port Antonio na północno-wschodnim cyplu wyspy, gdzie nawet za stanie na kotwicy w zatoce trzeba płacić 10 dolarów amerykańskich dziennie!
Z przewodnika wyczytaliśmy, że Bowden to historyczne miejsce, bezpieczne kotwicowisko z pięknym widokiem na Blue Moutains a wszyscy żołnierze i policjanci w owej stacji są bardzo mili i pomocni. Co więcej mogliśmy stać przy ich doku, korzystać z wody, pryszniców, prądu,  i czegokolwiek jeszcze potrzebowaliśmy za zupełną darmoszkę :) Jako że przypłynęliśmy w Wigilię, zaraz po pierwszych wizytach oficjeli, sprawdzeniu jachtu przez żołnierzy Cost Gardu, usiedliśmy z Patrycja do Wieczerzy. 









Nazajutrz podliczyliśmy całość:

W sumie w rejsie zrobiliśmy 653 mile morskie w czasie 178 godzin co daje średnią 3,7 węzła. Najlepszy przebieg dobowy to 140 mil czyli średnia 5,8 węzła a najgorszy to 50 mil czyli 2 mile na godzinę. Plan aby polecieć maksymalnie na północ (wykorzystując świeże  passaty, które według prognoz potem zanikną by zostać finalnie zastąpione wiatrami z północy) i potem mieć do robienia tylko drogę na zachód był dobry z założenia. Jedna rzecz umknęła naszej uwadze – jak daleko na południe rozpościera się obszar gdzie pogoda i wiatry są kompletnie uzależnione od masywu Hispanioli – drugiej co do wielkości po Kubie wyspie w tej części świata. Gdybyśmy poszli na zachód dzień wcześniej, nie dostalibyśmy się z strefę ciszy i świeże 20 węzłowe wiaterki zaniosły by nas błyskawicznie do celu… No cóż, przynajmniej tym razem dryfując 2 dni na zachód wiedzieliśmy, że idziemy w dobrym kierunku, nie jak podczas rejsu na Dominikę :)


Mikołaj Westrych