Rejs na Kubę

7 kwietnia

Po przeszło dziesięciu dniach wyczekiwania na poprawę pogody i moich co-kilkudniowych wizytach w biurze imigracyjnym w celu uzyskania pozwolenia na przedłużony pobyt, wreszcie podnieśliśmy kotwicę i zaraz po zachodzie słońca, opuściliśmy Port Royal na Jamajce. Następny planowany port: Santiago de Cuba. Przed nami najpierw 40 mil „tłuczenia” pod wiatr, fale i prąd, aż do wschodniego cypelka Jamajki, zwanego Morant Point, a stamtąd już powinniśmy mieć półwiatr lub pełny bejdewind, fale lekko z rufy i około 140 mil żeglowania niemal dokładnie na północ. Po drodze znajduje się Formigas Reef – rozległa na ponad pięć mil rafa koralowa. Na środku morza! Wszędzie dookoła prawie dwa tysiące metrów głębokości a tu nagle proszę! Jak wiele innych zdradliwych miejsc tak i to przyozdobione jest wrakami statków. Ogólnie rzecz biorąc, okolice Jamajki usiane są rafami i płyciznami, szczególnie wzdłuż południowego wybrzeża ale również – co ciekawe – nawet kilkanaście czy kilkadziesiąt mil od brzegu, zupełnie inaczej niż na większości pozostałych karaibskich wysepek gdzie rafy z reguły występują tylko wzdłuż wybrzeża a pomiędzy wszystkimi niemal wyspami Antyli Mniejszych, w szczególności Wysp Nawietrznych, nie ma takich raf-niespodzianek.

8 kwietnia
A skoro już o niespodziankach mowa, wstałem dziś na wachtę o 6 rano i zanim jeszcze zdążyłem się napić kawy, usłyszeliśmy z Pat jak grotżagiel rozrywa się w poprzek, na pół… Co za wspaniały poranek w morzu! Co więcej wiatr mamy z innego kierunku niż pożądany (choć zgodny z prognozą), wole mieć takie problemy w morzu niż inne, głupie na lądzie. Zrzuciliśmy więc grota i w jego miejsce powędrowała „Ramona”. Pamiętacie, to ten wielki grot, skrócony przez nas w morzu o połowę, używaliśmy go w drodze z Curacao na Jamajkę a nazywa się Ramona ponieważ taka właśnie była nazwa jachtu, z którego pochodził. Ramona świetnie dawała sobie radę a ponieważ cały pierwszy odcinek żeglugi na wschód, wzdłuż południowego wybrzeża Jamajki to halsowanie pod wiatr, kiedy to YouYou podskakiwała nielicho, po pierwszych próbach zdecydowaliśmy z Pierwszym Oficerem, że zabawy z maszyną do szycia pod pokładem, odłożymy jednak na spokojniejsze okoliczności. Przez resztę dnia mieliśmy piękną żeglugę, pracowicie zdobywając każdą kolejną milę.

9 kwietnia
Ostatecznie aby pokonać wzdłuż wybrzeża to tylko 42 mile (w linii prostej) na wschód, Z port Rogal do latarni morskiej na Morant Point, wykonaliśmy 7 zwrotów i „zrobiliśmy” aż 126 mil. I wyobraźcie sobie, że akurat, gdy mijaliśmy latarnię w rejonie zaznaczonym na mapie jako zawsze wzburzone morze (turbulencje), ze wschodu w błyskawicznym tempie nadciągało w naszym kierunku (nie wiadomo skąd bo całe niebo wyglądało OK) coś na kształt burzy – ostatnia rzecz jaką chcieliśmy tam spotkać, mając skaliste brzegi Jamajki zaledwie 2 mile po zawietrznej. Jeśli wody w tym rejonie normalnie są bardziej niespokojne niż w innych z powodu nagłego wypłycenia, to na pewno w czasie burzy musi tam być małe piekiełko… Rozwinęliśmy więc resztę lekko zarefowanej genuy by zwiększyć prędkość, wyluzowaliśmy szoty i odpadliśmy ile można było aby wciąż trzymać bezpieczny dystans ale zwiększyć nasze szanse w tym wyścigu z burzą. YouYou rwała rączo przed siebie i udało się! Zanim dopadły nas szkwały, minęliśmy niebezpieczne miejsce i ponownie zmniejszyliśmy powierzchnie żagla. Teraz już spodziewamy się tylko dobrej żeglugi na północ, do Santiago de Cuba zostało nam około 120 mil. I znów niespodzianka! Po burzy przez parę godzin prawie wcale nie mieliśmy wiatru i mogliśmy tylko obserwować jak prąd morski zabiera nas na zachód. W końcu (mając na uwadze świętą regułę by zawsze pozostawać po nawietrznej stronie wyrysowaniej na mapie linii, prowadzącej do celu) moja cierpliwość się skończyła i odpaliliśmy silnik. Przez następne kilka godzin „motorowaliśmy” by nadrobić straconą wysokość aby w końcu złapać w żagle wspaniały wiatr, który nie opuścił nas już do końca podróży.

10 kwietnia
Patrycja dała niezły popis i obudziła mnie dopiero o pierwszej nocy – po pięciogodzinnej, nocnej wachcie. Gdy udała się na zasłużony odpoczynek ja byłem już wyspany i pociągnąłem kolejne 5 godzin, aż do wschodu słońca, kiedy to znów spotkaliśmy się w kokpicie na porannej kawie. Około południa odwiedziło nas stado delfinów, które baraszkowało tuż przed dziobem YouYou przez kilka minut, przynosząc nam tym samym mnóstwo radości. Mniej radości przyniosła natomiast awaria samosteru wiatrowego, czyli urządzenia, które precyzyjnie steruje jachtem, wyręczając tym samym załogę. No więc skończyło się. Ale na szczęście do celu zostało tylko sześćdziesiąt mil więc to żaden problem – przypomniało nam się jak na początku naszego żeglowania na YouYou, dwa lata temu, przez pierwsze dwa miesiące wcale używaliśmy samosteru i tez było dobrze. Poza tym od razu przypomniało nam się jak Henryk Jaskuła opisywał swoją gehennę z samosterem, który co jakiś czas sprawiał mu problemy w samotnym rejsie dookoła świata non stop, a przecież dla samotnego żeglarza to niemal niezbędne wyposażenie – jeśli nie bazuje się na elektronicznych autopilotach.
Na 50 mil przed Santiago ujrzeliśmy zarysy Kuby! Krew od razu przyspieszyła krążenie.
W żyłach. Te ostatnie 50 mil potwornie się nam dłużyło, podobnie jak gdy po opuszczeniu Portugalii i tygodniowym rejsie, ujrzeliśmy w końcu brzegi wyspy Lanzarotte na Kanarach. To było prawie pięć lat temu!

Pod wieczór wiatr osłabł i choć to były ostatnie mile, wciąż nie uruchamialiśmy silnika, trenując jedną podstawowych cnót żeglarzy – cierpliwość. W końcu, dosłownie u wejścia do zatoki, włączyliśmy silnik i zrzuciliśmy żagle. Wrota do zatoki Santiago de Cuba to wąski kanał pomiędzy pięknymi, wysokimi skałami, na szczycie których wybudowano wspaniały zamek Murro de Santiago. Wywołaliśmy przez radio UKF marinę i otrzymaliśmy pozwolenie na wejście do zatoki. Tak jak piszą w przewodnikach dla żeglarzy, wszystkie światła nawigacyjne, bojki podejściowe oraz latarnia morska, działały bez zarzutu, choć nawet w dodatkach do map często wspomina się że nie można polegać. Zgodnie z poleceniem, rzuciliśmy kotwicę zaraz koło mariny, jako że
wieczorem nikt nie mógł nas już oclić, nie mogliśmy zatem dotknąć nawet kubańskiej ziemi do czasu, kiedy odwiedzą nas oficjele. Przez radio UKF dostaliśmy życzenia spokojnej nocy i kazano nam dobrze się wyspać.
No cóż, wystarczyło , że powiedzieliśmy, że płyniemy z Jamajki a ten odcinek uchodzi za przeważnie trudny i męczący. To zresztą był główny powód dla którego zastanawialiśmy się kiedyś czy w ogóle się zapędzać w te rejony. Słyszeliśmy od naszych znajomych, załóg kilku różnych jachtów, że każdy z nich ciężki czas podczas tego pasażu mimo, że pokonali go na znacznie większych jachtach, nawet dwa razy większych…
No i znów, opłacało się poczekać te dziesięć dni na „dobre okno pogodowe”.

11 kwietnia
Wyspaliśmy się rzeczywiście dobrze, choć wieczorem wyglądało na to, że może być ciężko jako , że niedaleko znajduje się rafineria która, szczególnie nocą, generuje dźwięki podobne w natężeniu do silnika startującego odrzutowca, i tak przez kilka sekund! Ja słyszałem tylko te przed zaśnięciem ale Pati mówi, że powtarzało się to w nocy kilkukrotnie.

Przybiliśmy do doku i w chwilę później wizytowaliśmy wycieczki urzędników przeróżnego sortu. Był pan z ministerstwa zdrowia by spytać czy nie jesteśmy na coś chorzy, wypisał pięć papierków, wystawił kwitek i poszedł (bardzo miły pan, wyobraźcie sobie , ze nawet zdjął buty przed wejściem na jacht!) . Później byli panowie z przesympatycznym pieskiem do szukania narkotyków, przetrzepali jacht (na szczęście obyło się bez rozkręcania podłód, szaf itp. (słyszeliśmy o takich przypadkach wiele razy). Był pan z ministerstwa komunikacji, żeby sprawdzić nasze środki pirotechniczne i ratunkowe. Był też weterynarz spytać czy nie mamy zwierząt na pokładzie, wystawił kwitek i poszedł i tak jeszcze z kilkoma innymi panami i kwitkami. Ostatecznie, po kilku godzinach byliśmy już ocleni. BENVENIDO A SANTIAGO!

Resztę dnia spędziliśmy na układaniu tego co panowie porozwalali i ogólnie porządkowaniu jachtu a wieczorem postanowiliśmy się trochę zintegrować z żeglarzami z innych jachtów i zasięgnąć informacji o poruszaniu się po Kubie. Teraz dotarliśmy do centrum Santiago de Cuba i znaleźliśmy podziemną (dosłownie i w przenośni) kafejkę internetową oraz pozałatwialiśmy kilka ważnych spraw. KUBA JEST CZARUJĄCA!
Teraz wracamy już na jacht ale mamy w planach wrócić tu już jutro i pozwiedzać conieco :)