66. rocznica urodzin Boba Marleya, Jamajka 6.02.2011

Cały poranek i przedpołudnie 5 lutego spędziliśmy w Internecie. Obok stanowisk komputerowych, ustawione obok siebie czekały dwa bagaże – Patrycji plecak z namiotem, śpiworami, karimatami, kuchenką polową i kilkoma ciuchami oraz nieśmiertelny wór (podarowany kiedyś przez Jareckiego) a w nim torba z jedzeniem i piciem oraz wzmacniacz i gitara elektryczna Silvertone :) 

Dostaliśmy je kiedyś na Curaçao od znajomych żeglarzy – Johna  i Ally. Jako, że nie gram już na gitarze (tak naprawdę to jeśli ktoś ze starych fanów Snajpera wciąż twierdzi, że to jednak było granie a nie masa huku, to dziękuję serdecznie :), postanowiłem znaleźć kogoś, kto zechce wymienić gitarę na bęben. Myślę, że to bardzo atrakcyjna propozycja, a zawsze przecież marzyłem o własnym bębnie :) No więc zapakowała mi Patrycja do wora cały ten dobytek i ruszyliśmy…


…w góry, do wioski o nazwie Nine Mile. Czemu w góry z gitarą elektryczną, zapytacie. Przecież jeśli chcę się wymienić, to po pierwsze muszę spotkać ludzi grających na bębnach a po drugie muszę wtedy mieć ze sobą sprzęt :)  Nine Mile wydało mi się najlepszym z możliwych miejsc a urodziny Boba najlepszym momentem…

Wioska leży na obszarze gór „Dry Harbour Mountains” w okręgu St. Ann, w północnej części wyspy. Dojazd tym razem zabrał nam tylko pięć godzin :) Był i wielki autobus miejski i busik na 29 (w praktyce 37) osób, i dwa samochody osobowe – choć sądząc po sposobie traktowania podróżnych to raczej powinny się nazywać towarowe albo dostawcze ;) Pati słusznie stwierdziła, że na Jamajce każde miejsce siedzące jest podwójne :)) no, może z wyjątkiem miejsca kierowcy!
Sposób prowadzenia pojazdów przez jamajskich kierowców zasługuje na osobne rozważania. Nadmienię tylko, że Jamajka ma jeden z najwyższych wskaźników wypadków drogowych na świecie, wyprzedzanie odbywa się zawsze z włączonym klaksonem i każdy jest zobowiązany do usunięcia się z drogi trąbiącemu, który bezgranicznie wierzy, że wszyscy zdążą to zrobić. Przeważnie więc klaksonowi towarzyszy ryk przyspieszającego dziko silnika. Nie wiedzieć czemu wśród kierowców panuje dziwne przekonanie, że im więcej ma się pasażerów na pokładzie tym szybciej trzeba pędzić i częściej wyprzedzać… Aż mi się zdjęć nie chciało robić…
Po dwóch godzinach huśtawki nastrojów: radości z zaczynającej się właśnie kolejnej przygody i mijanych wspaniałych widoków za oknem oraz stresu i czarnych wizji busa spadającego na każdym kolejnym zakręcie w przepaść z górskiej serpentyny, dotarliśmy do Moneague (około 75 kilometrów od centrum Kingston).  

Jak tylko busik zatrzymał się, dopadła nas (pasażerów) cała zgraja rozkrzyczanych kierowców, zapraszających jeden przez drugiego do zaparkowanych wokół  taksówek. Są to tzw. taksówki liniowe. Każda z nich ma ustaloną trasę a opłaty są takie same jak za autobus miejski, gdyby tu kursował, czyli około 150 dolarów jamajskich (niecałe 2 dolary US). Jeśli chciałoby się, aby kierowca znacznie zboczył z trasy, trzeba przygotować się na wydatki i wtedy taksówka działa jako „czarter” i kasuje jak normalna taxi.

Tradycyjnie już przepełnionym samochodem dojeżdżamy do Claremont.  Tu czekamy na kolejną taksówkę a gdy ta przybywa i próbuje z nas zedrzeć ponad podwójną stawkę za przejazd, czekamy pół godziny na kolejną.
Rozglądamy się po okolicy. Miasteczko położone jest pomiędzy kilkoma otaczającymi je górkami. Jak w większości kraju, przeważa zabudowa parterowa, tylko główne bądź nowe budynki maja dodatkowe piętro. Co ciekawe, tu w górach, w odróżnieniu od ogromnej części Kingston, wszystkie budynki (z nielicznymi wyjątkami) są murowane i solidne. Wszystkie werandy, murki, rogi ulic i inne miejsca, gdzie tylko można przystanąć bądź usiąść, są zajęte przez gromadzących się wieczorami mieszkańców. Na ulicy panuje spory ruch, niewiele jest oświetlenia czy latarni ulicznych, więc wszystko tonie w półmroku. Z ulicznego gwaru wyłowić można nawoływania ulicznych handlarzy, taksówkarzy, oczywiście szukających przynajmniej po 6 pasażerów do zwykłego samochodu ;) coraz to wybuchają gdzieś śmiechy wśród stojących na ulicy ludzi. Wokół snuje się zapach przyrządzanych na grillu jamajskich przysmaków – jerk chicken oraz jerk pork czyli kurczak i wieprzowina marynowane według tradycyjnych receptur oraz z użyciem lokalnych ziół. Całą okolicę wypełnia bit reggae płynący z rozstawionej w okolicznym barze wysokiej na ponad dwa metry sterty głośników. Choć stare i zakurzone, potrafią wprawić w wibracje klatkę piersiową swoim niskim, mięsistym basem … Miasteczko tętni życiem.

Nagle z rozpędem podjeżdża do nas stary osobowy Nissan. Zgrabnie upychamy 4 osoby na tylnim siedzeniu i dwie na przednim. Kierowcą jest młody Rastaman a naszymi współpasażerami dwoje dzieci wracających ze szkoły (a jest już po siódmej wieczorem!) oraz starsza pani z wnuczkiem udający się na nocne czuwanie przy zmarłym wujku. Zapraszali nas nawet serdecznie na wspólne nocne śpiewania ale nie daliśmy się skusić…

Na głównym skrzyżowaniu dróg w Claremont stoi biała wieża zegarowa. Dziewięć mil od tej wieży, w małej górskiej wiosce Nine Mile, 66 lat temu urodził się Król muzyki reggae - Bob Marley.

Choć to tylko dziewięć mil, dotarcie tam krętymi, wyboistymi drogami po ciemku zajęło nam dobrze ponad 40 minut. Kierowca przystawał kilkukrotnie po drodze, by podrzucić adresatom nadane w Claremont przesyłki. W końcu samochód zatrzymał się przed wielką stalową bramą, zawieszoną w długim, pomarańczowym murze. Zapukaliśmy. Po chwili usłyszeliśmy szuranie i pełne wrota, przez które nic nie było widać, uchyliły się…

- „Jah Rastafari! Welcome!”  - padło z ust Kito - Rastamana, który powitał nas z delikatnym uśmiechem we wspólnocie Boba Marleya w Nine Mile. Sekundę później przekroczyliśmy bramę i znaleźliśmy się w magicznym świecie…  Przedstawiliśmy się krótko, co to my za jedni i wkrótce dostaliśmy kawałek trawy, na rozbicie namiotu, w ustronnej części ogrodu.  Byliśmy jedynymi gośćmi przybyłymi pod namiot i jedynymi którzy pojawili się dzień przed urodzinami :)  

Wkrótce zostaliśmy zaproszeni do grona siedzących na werandzie koło kuchni jednego z domków Rastamanów. Jak dowiedzieliśmy się na wstępie, jest to dom mamy Boba, Cedelli Marley Booker. Pół wieku temu młody Robert zwykł odwiedzać mamę w górach. Siadali wtedy na drewnianych, malowanych krzesłach na werandzie tego domu na pogawędki. Na tych samych krzesłach przesiedzieliśmy wieczór i całą noc, żywo dyskutując z mieszkańcami „ruchu” i popijając gorącą herbatę jako, że tu w górach, noce potrafią być naprawdę chłodne…

Byliśmy bardzo zaskoczeni, kiedy dowiedzieliśmy się, że Kito, który powitał nas przy wejściu, jest bliskim kuzynem Boba! No tak!, czytaliśmy przecież wcześniej, że wśród żyjącej tu społeczności Rasta, znajdują się bliżsi i dalsi krewni Króla, a teraz właśnie ich poznajemy! Wśród nas byli więc Patcha Gold, Joseph, SoulJah i Gerard.
Nocne rozmowy i czuwanie w wigilię urodzin trwały do piątej rano. Dla przyzwoitości rozeszliśmy się, by choć na chwilę odpocząć.

Kilkadziesiąt minut później przez sen do mojej świadomości zaczyna docierać monotonny rytm bębnów… niczym bicie serca…
To Nyabinghi poranne śpiewanie i bębnienie w transowym rytmie pulsującego serca. Patcha Gold, Joseph, SoulJah i Gerard zgromadzeni na niewielkiej scenie, wykonują rytualne śpiewy na powitanie nowego dnia.


Joseph, SoulJah i PatchaGold

Joseph
Leżeliśmy w namiocie a nad naszymi głowami, wśród szumiących drzew budziły się  i śpiewały coraz to nowe  ptaki… Takie same, jak te które śpiewały kiedyś Bobowi ;)
Wkrótce dołączyliśmy do „chłopaków”,  z kubkami pysznej, jamajskiej kawy, przygotowanej na spirytusowej kuchence ze szwedzkiego demobilu.




Poranek jest przyjemnie chłodny i dość wilgotny. Pierwsze promienie słońca nie tylko oświetliły swym złotym blaskiem wszystko dookoła ale i rozgrzały wspaniale. Kiedy grają Nyabinghi, czas przestaje istnieć, przenosisz się do innego wymiaru…

Nie wiadomo kiedy nastała ósma rano i bębnienie musiało się zakończyć. Z właśnie zaparkowanej za murem ciężarówki, zaczęto rozładowywać przez bramę sprzęt nagłaśniający i rozstawiać na tej samej scenie, na której przed chwilą grali bębniarze.

Wokół zaczyna się ruch, otwierana jest restauracja, trzy sklepy z pamiątkami, świeżo wysprzątana sala z ekspozycja platynowych płyt Króla 
 Legend - najlepiej sprzedająca sie płyta reggae wszechczasów

oraz jedną z gitar i pianinem Mamy. 
Pianino Cadelli Marley Booker

Barek na świeżym powietrzu naprzeciwko sceny z moja skromną pomocą zyskuje odświętną dekorację, technicy dostrajają mikrofony, 


muzycy - instrumenty. 






Z wielkiego grilla buchają pierwsze kłęby aromatycznego dymu…


Za chwilę nastąpi oficjalne otwarcie głównej bramy i pierwsi turyści wejdą na teren „ruchu”. Na scenie zgromadził się sześcioosobowy zespół pod przewodnictwem Bufflo Billa. 


Bufflo Bill


Przez dosłownie cały dzień, z krótkimi przerwami, artyści wysyłali pozytywne wibracje, które z pomocą wzmacniaczy i „skromniutkich” głośników,
sięgały każdego zakątka posiadłości i niosły się daleko poza jej mury, na całe Nine Mile, wyścielające tą piękną, górską dolinę.

W międzyczasie przenieśliśmy nasz namiot w nowe miejsce – pamiętajcie, że w tym górzystym terenie bardzo trudno o jakikolwiek kawałek poziomego lądu. Kito zaprosił nas do siebie i rozbiliśmy się na tarasie przed jego domkiem :) 
Mieliśmy stamtąd fantastyczny widok na całą wioskę Nine Mile.
 
Przez cały dzień kolejno jeden za drugim zjeżdżały się busy z wycieczkami i prywatne samochody. Potoki zwiedzających brały swe źródło na ogromnym ogrodzonym parkingu strzeżonym, w dolnej, oddalonej części posesji. 
Stamtąd schodami w górę, wzdłuż ciągnącego się w nieskończoność pomarańczowego muru, 

dociera się na malowniczy placyk, gdzie znajduje się kuchnia polowa, kilka ławek w cieniu drzew  i sklep z pamiątkami, będący jednocześnie głównym wejściem na teren muzeum i do mauzoleum Boba Marleya. 

Po prawej stronie stoi wesoło pomalowany 

i pięknie otulony zielenią dom mamy Boba.


Był to pierwszy budynek na tej posesji. Dziś posiadłość zagospodarowana jest bardzo intensywnie. Zaraz po wyjściu ze sklepu, po pokonaniu kilkunastu stopni przechodzi się przez piękną rzeźbioną w drewnie bramę.



Zaraz za nią spotkać można „jammujących” na bębnach Rastamanów,

obok znajduje się sklep z koszulkami i gadżetami

a w głębi - salonik z pamiątkami ;) 

Gdy jednak pokonacie jedną kondygnację w górę, świetnie ochronionym przed słońcem czy deszczem pasażem, starannie wykonanym w drenie i będącym miejscami jak taras widokowy -  



znajdziecie restaurację i bar, gdzie przez cały dzień wyświetlany jest film dokumentalny o życiu i twórczości Boba. Kilka kroków dalej znajduje się wspomniana wcześniej sala 


z eksponatami, między innymi platynowymi płytami Króla. 

Stamtąd już dosłownie rzut kokosem na dziedziniec, wypełniony tłumem skankującym w rytm reggae, 



zapodawanym przez Bufflo Billa

 i kolegów z zespołu.

Śmieszne, że nigdy dotąd nie widzieliśmy na Jamajce tylu białych, jak w tej małej odludnej górskiej wiosce 6 lutego :) Zjechali się tu ludzie z całego świata, 

choć w tym roku główne uroczystości związane z Bobem przewidziano na 11 maja, 30 rocznicę jego śmierci…

Tymczasem koncert na dziedzińcu trwa! Chłopcy z zespołu Billyego wprawiają  zgromadzonych we wspólne wibracje. Wszyscy jednoczą się wokół muzyki Boba, która po dziś dzień niesie silny, zawsze aktualny przekaz i nawołuje do szacunku i miłości bliźniego, integracji z naturą, sprzeciwia się podziałom rasowym, nietolerancji, korupcji i bratobójczym wojnom.



Kolejne autobusy wypakowują szczęśliwych podróżnych. Przewodnicy jeden za drugim zabierają kilkuosobowe grupy na obchód po posiadłości.

 
W górnej części koncertowego dziedzińca znajdują się wrota do ogrodu. Za nimi, na końcu traktu wiodącego pod górę, wśród bujnej zieleni, stoi domek Boba Marleya. 
Dom Boba Marleya, Nine Mile, Jamajka
Składa się z tylko z dwóch izb. W pokoju dziennym wystrój bardzo skromny. 
Pod ścianą stoi drewniane loże, w którym Marley zwykł wypoczywać. 
Możecie wierzyć lub nie, ale od samego w nim leżenia już dostaje się przypływu inspiracji… wyjątkowe doświadczenie, szczerze polecam! 

Za cienką ścianką znajduje się sypialnia z pojedynczym metalowym łóżkiem, 


a z niego rozpościera się widok na liryczny dach  nad głową, 


o którym Bob śpiewa w piosence „Is this love” .

„I wanna love you, I wanna love you and treat you well,
   I wanna love you,  every day and every night ,
   We’ll be together with the roof right over our heads,
   We’ll share the shelter of my single bad” :))


Jak nam powiedział Fozzy – szkolny kolega Marleya, pełniący dziś funkcję przewodnika w tutejszym muzeum, 
Pati i Fozzy
sypialnia została zachowana w pierwotnym, niezmienionym stanie (no, może z wyjątkiem tej nowej flagi na suficie i niektórych plakatów na ścianie ;) 



od czasów gdy Bob zwykł w niej sypiać. Czasów, gdy tylko odwiedzał mamę w Nine Mile ale na stałe mieszkał już w Kingston.
Promienie słońca wpadają do pomieszczenia przez niewielkie okno w grubym, kamiennym murze. Dzięki doskonałej wentylacji, panuje tu przyjemna atmosfera. 

  
Uwagę zwracają śmiesznie niskie jak dla mnie drzwi :)

Na zewnątrz świeci słońce, wieje lekki, przyjemny wietrzyk.  Wokół słychać  rozśpiewane ptaki skryte w konarach wielkich drzew dających przyjemny cień… Za domem rozpościera się wspaniały widok na okoliczne zielone wzgórza. 

Przed domem, niegdyś wśród traw a dziś osadzony w betonie, spoczywa legendarny kamień, 

na którym Marley zwykł kłaść głowę gdy odpoczywał w ogrodzie 
lub czerpał natchnienie.


Kilka kroków dalej znajduje się kuchnia na świeżym powietrzu. Jest to wykonane z kamieni palenisko, w którym Bob gotował strawę w kociołku na wolnym ogniu. 

Tuż obok wybudowano mauzoleum Boba Marleya.

Mauzoleum Boba Marleya, Nine Mile, Jamajka

Wewnątrz, ze zrozumiałych względów, fotografowanie jest zabronione.
Zaraz po wejściu do pierwszego, mniejszego pomieszczenia, ujrzeliśmy wystawioną po lewej stronie ponadnaturalnej wielkości piękną rzeźbę głowy Marleya, odlaną w brązie. Największe na mnie wrażenie zrobiły wspaniałe, grube dredloki, połyskujące gdzieniegdzie i zdające się być miękkie, jak prawdziwe.

Po prawej stronie znajduje się wejście do głównego pomieszczenia, gdzie na środku stoi wielki nagrobek z włoskiego jasnego marmuru. Król reggae i jego ulubiona gitara Gibson spoczywają tu w sarkofagu, sześć stóp pod ziemią. Wokół zobaczyć można wyeksponowane instrumenty,  na których niegdyś Bob grywał: dwie trójkątne gitary oraz tamburyn i różne inne instrumenty perkusyjne. Pomieszczenie rozświetlają promienie słońca wpadające przez rzez trzy wielkie witraże w południowej ścianie.
We wschodniej ścianie, centralnie na osi sarkofagu, umieszczono jeszcze jeden, okrągły witraż, tak, by wstające słońce padało na twarz Boba – jego ciało złożono bowiem głową na zachód. Kilka starych fotografii i zawsze płonące świeczki tworzą wewnątrz atmosferę zadumy...

Nieopodal znajduje się drugi budynek, jest to mauzoleum mamy Boba - Cedelli Marley Bookers. 
Cedella Marley Booker

Tutaj też obowiązuje zakaz fotografowania i także tu poruszamy się na bosaka. W głównym pomieszczeniu znajduje się sarkofag z marmuru przywiezionego z Etiopii. Prochy Cedelli znajdują się sześć stóp ponad ziemią – dla zniwelowania ciężaru ziemi synkowi.

Koncert i uroczystości trwały do późnego popołudnia, po czym muzeum zamknięto. Wieczorem na wiejskiej scenie nieopodal, wystąpiło kilku młodych artystów. Zgromadzona publiczność celebrowała urodziny do świtu.

Piękny to był moment, kiedy godzinę później, leżąc w namiocie z kubkiem gorącej kawy obserwowałem, jak z nocnego snu wioska budzi się do życia. Jednak dziś to nie pierwsze promienie słońca wpadające przez okna do domów rozpoczęły dzień lecz radosna pieśń „Three little birds”. która rozbrzmiała gdzieś w dolinie z wielką mocą, na całą okolicę. Wnet pozytywne wibracje wraz z porannymi promieniami słońca okryły peleryną całą okolicę. Oto wstał nowy dzień!

Wkrótce dołączyłem do grających już nyabinghi Rastamanów. Tym razem, jeden bęben był wolny, więc mogłem osobiście doświadczyć, co przeżywają bębniący transowe rytmy muzycy. 


Gdy po jakimś czasie przerwałem grę, poczułem się nagle jakby ktoś odłączył mnie od aparatury – kompletnie wytrącony i zdezorientowany. Przez dłuższą chwile nie mogłem uwierzyć co mi się przytrafiło!
Przypomniało mi się wtedy, że przecież przytargaliśmy w te góry gitarę elektryczną i wzmacniacz :) Trzeba by poszukać kogoś na zamianę. Możecie wierzyć albo nie, ale zrobiłem dosłownie kilkadziesiąt kroków by spotkać grającego na gitarze Jah Meikle.
Jah Meikle

Przystanąłem, posłuchałem jak gra, a gdy skończył utwór porozmawialiśmy. Do konkluzji doszliśmy błyskawicznie: Meikle ma bęben i potrzebuje gitary ze wzmacniaczem! Bęben jest co prawda u niego w domu w Ochio Rios a gitary nawet nie widział. ale i tak postanowiliśmy, że się zamieniamy :)) Wymieniliśmy się telefonami i umówiliśmy się, że przyjedziemy do niego i przywieziemy gitarę.

Co za zbieg okoliczności – mógłby ktoś podsumować, ale my nie wierzymy przecież w przypadki :)

Później wybrałem się z aparatem do wioski. 


Mieszkańcy przywykli do przechadzających się tu czasem białych ludzi ale albo nie wchodzą z nimi w interakcje,albo zwykli ich traktować przez pryzmat dolarów w oczach. Tak samo niektórzy próbowali traktować i mnie, jednak zawsze, gdy się przystanie, poświęci czas na rozmowę, obdarzy uwagą, zacznie pytać, interesować się.. wtedy zmienia się ich nastawienie i natychmiast z tych zatwardziałych stają się bardziej przychylni.


W takiej atmosferze robiąc krok po kroku przez wioskę, poznawałem nowych ludzi, 
nowe historie i powtarzałem swoją - na usprawiedliwienie, czemu nie mogę im dać tych dolarów, o które, nota-bene, nie mają skrupułów zapytać. Klucz w tym, żeby zrozumieli, że nie jestem turystą z wypchanym portfelem. Wolnym krokiem i rozglądając się dookoła doszedłem do szkoły,


którą, jak głosi tablica - ufundowała Mama Marleya 



dla kilkudziesięciu dzieciaczków z okolicy. Zdążyłem tylko cyknąć kilka fotek 




i już musiałem zawracać, dużo czasu zeszło mi na tych rozmowach ze wszystkimi spotkanymi po drodze a jeszcze dziś musimy się spakować i oczywiście w spokoju zwiedzić muzeum i mauzoleum. Jako że zapisaliśmy się na ostatnią wycieczkę tego dnia i jako, że byliśmy tylko we dwójkę, na zakończenie dostaliśmy od naszego wspaniałego przewodnika kilka dodatkowych minut by porobić zdjęcia, podczas gdy on mógł sobie odpocząć w cieniu :)  Wizytę w mauzoleum celowo zostawiliśmy na koniec naszego pobytu, kiedy nie było już oblegane przez tłumy fanów i turystów.

Wkrótce nastała pora naszego wyjazdu. Pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami i złapaliśmy transport do Aleksandrii, 



stamtąd busa do Ochio Rios na północnym wybrzeżu. Ochio Rios jest trzecim największym miastem na Jamajce i drugim po Montego Bay największym kurortem. 


Przybyliśmy tam wieczorem po dwóch godzinach jazdy. Kilkanaście minut później przyjechał na rowerze Miekle i spacerkiem  (na skróty, przez chaszcze) poszliśmy do jego domu.

Wkrótce ujrzeliśmy bęben conga, zrobione przez Miekle i jego przyjaciół 4 lata temu. Zakochałem się w nim już z daleka :)A co dopiero z bliska :)


Conga, wycięte z jednego kawałka wielkiego drzewa palmowego, obciągnięte skórą z kozy w bardzo oryginalny sposób, z użyciem specjalnego korzenia splecionego jako ring i kilku gwoździ – naprawdę bardzo oryginalne rozwiązanie! Wiem, ze w Kingston można dorobić metalowe obręcze z regulowanym naciągiem ale na razie niech gra tak, jak go stworzyli, skoro dotąd było dobrze :)  A wiec mam swój wymarzony bęben!

Gitara i wzmacniacz bardzo spodobały się Mieklowi, zaraz przyniósł z sypialni inną, starą, zepsutą gitarę, która jednak miała na sobie dwie brakujące nam struny :)
Szybkie strojenie i zaraz jammowaliśmy razem z Jah Miekle na gitarę i bęben :)


Gospodarz pokazał nam swoje płyty, tzw. czarne krążki, wydane w 2001 roku. Słuchaliśmy też pełnowymiarowej płyty CD… Smutno nam się zrobiło szczerze mówiąc, widząc jak niedoszłe marzenie sławy i wybicia się wciąż żyje w artyście a szans na jego zrealizowanie jakby niewiele... Miekle gra bo muzyka to jego życie, jest to także sposób zarabiania choć utrzymuje się głównie z regularnej pracy.
Na słuchaniu nagrań, ciekawych rozmowach, bębnieniu i szarpaniu strun spędziliśmy pół nocy. Nazajutrz rano dzień przywitaliśmy kawą i bębnieniem :)


Gospodarz przyrządził tradycyjne danie Rastamanów: gotowane żółty jam, dasheen, turnip i kluski z maki pełnoziarnistej i mączki kukurydzianej oraz pyszny sos z drobno posiekanych liści choi, pomidorów oraz cebuli. 


Nauczyliśmy się znowu czegoś nowego o lokalnym gotowaniu, smakowało świetnie!

W niewiadomy sposób wieść, że wizytujemy Miekla rozniosła się po okolicy i po chwili zaczęli pojawiać się „akurat przejazdem” ;) różni muzycy z demówkami na CD. Tak poznaliśmy One Way 

One Way

oraz Owena Splenda. 

Owen Splenda i Mikołaj

W drodze na autobus powrotny, 


odwiedziliśmy Owena w jego malutkim „studio”, gdzie zaprezentował część swojej twórczości.

Owen Splenda

Usłyszeliśmy i zobaczyliśmy coś naprawdę niezłego! Owen, podobnie jak tysiące innych Jamajczyków, szuka producenta, tworzy i ma nadzieję, że jego twórczość pewnego dnia wypłynie na szerokie wody. To niewiarygodne, że tu na Jamajce, dosłownie co krok spotyka się muzyków, wokalistów, czasem naprawdę bardzo zdolnych artystów, 

Jah Meikle
czasem tylko takich, którym się wydaje, że skoro są stąd, to przecież muszą być świetni…


Wkrótce Miekle odprowadził nas na dworzec autobusowy,

 z którego mieliśmy już bezpośrednie połączenie do Kingston. Na szęście tym razem i droga była lepsza, 




i kierowca spokojniejszy, choć i tak dostał mandat w międzyczasie…